[245]WŁODZIMIERZ MAJAKOWSKI
Osobliwa przygoda, jaka zdarzyła się
Włodzimierzowi Majakowskiemu na letnisku
(Puszkino, góra Akulowa, letnisko Rumiancowa, 27 wiorst od kolei Jarosławskiej)
Zmierzch pałał w sto czterdzieści słońc.
Powietrze aż parzyło.
Szedł lipiec
siódme poty ssąc.
To na letnisku było.
Puszkino-wzgórek w garb się giął,
rósł górą Akulowa.
U dołu wieś —
dachy nad nią
spojone w korę płową.
A za wsią — dziura.
Otóż to —
do dziury tej niezmiennie
słońce po dniach obrotu szło,
wolno i solennie.
A jutro
znowu
w morzu lśnień
wstawało kulą białą.
Z dnia na dzień
coraz bardziej
mnie
to wszystko
[246]
oburzało,
i wpadłem w pasję,
klnąc tę jaśń,
aż w lęku świat zzieleniał,
krzyknąłem słońcu w ślepia:
„Złaź!
Dokąd się szwendasz, leniu?“
Krzyknąłem słońcu:
„Mądreś ty!
W obłokach płyniesz wdzięcznie.
A tu robota — tkwij i tkwij,
plakaty rysuj, męcz się!“
Krzyknąłem słońcu:
„Czekaj Waść!
Łbie złoty, słuchaj no mnie!
miast znów
bezczynnie
w mroki zajść,
zajdź
na herbatę do mnie!“
Cóżem ja zrobił!
Jakżem mógł!
Zginąłem!
Już na łące,
płomienie rozstawiwszy nóg
wprost na mnie
kroczy słońce.
Ja ani drgnę, że niby chwat,
cofam się pomalutku.
Już oczy słońca weszły w sad,
już całe jest w ogródku.
Przez okna,
drzwi,
szparą przez dach
waliła słońca masa.
[247]
Stanęło.
Sapiąc, że aż strach,
tak przemówiło basem:
„Dziś pierwszy raz ogniową twarz
obracam wstecz
do świtu.
Wołałeś mnie?
Herbatę parz!
Poeto, lej konfitur!“
Od blasku niemal płaczę już,
w głowie od żaru zamęt.
Lecz — ręką na samowar:
„Cóż?
To siadaj, ojcze planet!“
Wrzeszczałem — i za swoje mam.
Do kroćset!
Nie w humorze
siadłem na ławkę na brzeg sam,
i drżę —
nuż będzie gorzej!
Lecz dziwna biła mgiełka mgnień
od słońca.
Zapomniawszy
o względach
dyskurs wiodę z niem,
wciąż śmielszy i ciekawszy.
Że tak i owak,
parę słów
o moich ansach w Roście.
A słońce:
„Nie martw się.
Cóż znów?
Patrz się na rzeczy prościej.
A myślisz,
mnie oświecać świat
[248]
to łatwo?
— Spróbuj no tak!
Trzeba —
więc idziesz rad nierad,
i świecisz we sto potęg!“
Gadaliśmy do zmroku — tfu,
do byłej nocy, myślę.
Bo gdzie tam mrok?
Na „ty“, na „twój“
niebawem z sobą byliśmy.
I oto się już
gwiazdy dnia
po plecach tłuc nie boję.
A słońce również:
„Ty i ja,
nas, towarzyszu, dwoje!
Poeto, pieśni światu
ładź,
hej, orli rozmach bierzmy!
Ja będę swoje słońce lać
i ty — też swoje,
wierszem!“
Mur cieni,
nocy czarnej lej
pod słońc dwururką runął.
Świateł i strof żywiole, dniej!
Świtaj we sto piorunów!
A przyjdzie zmierzch
i zechce noc
zatopić
w zgniłej mazi snów —
wiem ja,
na całą zalśnię noc —
i dzień na niebo włazi znów.
[249]
Tak zawsze świeć,
tak wszędzie świeć,
do dni ostatnich końca,
świeć —
i przepalaj każdy śmieć!
— drogowskaz mój —
i słońca!