[179]Z ZIEMI GOŚCINNEJ DO POLSKI [181]
Maskowanie reflektorów
Sosno zielona, w igły odziana,
Łzami żywicy rzewnie spłakana!
Twój pień podcinam siekierą jasną,
Strącone szyszki padając gasną.
Olcho, kapiąca od światłocieni!
Odzieram z ciebie szatę zieleni.
Wilkiem grasuję w twej bujnej krasie,
Lecą gałęzie i gniazda ptasie.
Po to, o sosno, ciebie zrąbałem.
Aby otoczyć zielonym wałem
Nasze pojazdy, lśniące jak ogień,
Z pancernymi czołem, z promiennym rogiem.
Na to ja, olcho, ciebie pustoszę,
Aby zarzucić liściaste klosze
Na skórę powiek, na lekki statyw.
Na lakier luster i reostatów.
Gdy z nor smrodliwych na żer wypłyną
Ptaki, tuczone ludzką padliną,
Gdy cień zakrąży na podobłoczu
I łyskać będą lunety oczu —
A niech łyskają, niech łypią krwawe!
Pod gęstwą liści, igieł kurzawą,
[182]
O pień oparte, zrośnięte z ziemią,
Maszyny, ludzie, cichutko drzemią,
Zmęczeni bojem, zmierzchowi wierni,
Nie słyszą grzmotu smukłych bateryj,
Którymi dymi góra daleka,
Więc jawa im się w sen przyobleka,
I widzą pogoń złotych wybuchów,
I gonią wicher ostrych okruchów...
Szakalu niebios, w ucieczce skorej
Padaj na ziemię, padaj — i zgorej!
A kiedy góra w mrok się zanurzy,
I będzie wieczór i posmak burzy,
Sosno i olcho, spod twoich liści
Wyjdziemy, od snów dziennych świetliści,
I wytoczymy lustrzane smoki
Na step szeroki, w okop głęboki,
Lędziemy blaskiem bruździć obłoki
I pętać wroga nadchmume kroki...
To miecz świetlisty nad znojnym światem!
To bój promienia z nocnym piratem!
Tak gwiazda chmurę czarną roztrąca,
Tak noc uchodzi przed ogniem słońca.
Armia Czerwona, lipiec 1941 r.
[183]
Na warcie
Krótkowidz, gdy na wartę wyszedł uzbrojony,
Uszami patroluje rejony milczenia.
Ledwo gałązka mignie w plamach światłocienia,
On już bagnet wychyla z liściastej zasłony.
„Stój, kto idzie?“ — Wiewiórki podnoszą ogony.
„Stój, kto idzie?“ — Kukułka milknie ze zdumienia,
Zając przystanął, sowa budzi się z uśpienia,
Milionem witek parska młody las zielony.
Myśl domaluje, czego ucho nie dosłyszy.
Plądruje wyobraźnia bezludne rozłogi,
Za kroki wroga biorąc krzątaninę myszy,
Biorąc na muszkę wiatr, rozwiewający stogi,
Krótkowidzu, ty w trosce o sen towarzyszy
Mógłbyś las, i świat cały, postawić na nogi!
Lipiec 1941 r.
[184]Oktawy o piątej kolumnie
1
Nad brzegiem Obu, gdzie wątła Kamionka
Swe szepty łączy z jego pieśnią siną,
A na niej mostu żelazna koronka,
A w niej ulice odwrócone płyną;
Nad nurtem, który — o bolesna mrzonka! —
Zda się niekiedy wiślaną głębiną
Odlśniewać w słońcu: ponad brzegiem Obu
Głos usłyszałem, jakby wyszły z grobu.
2
Dokoła młoty straszliwe tętniły,
Wrzały korpusy fabryk, dymna czerwień.
Na zachód płynął kraj — lawina siły,
Błyskały węzły stalowych unerwień.
I nagle ten głos: jakby loch przegniły
Odsłonił wnętrze, bielejące czerwiem;
Jakby kto zęby spróchniałe wyszczerzył,
Jakby kto palcem uschniętym uderzył.
3
Poznałem! To głos przeklętej przeszłości,
Kłamanej Polski głos: to on zagłuszał
[185]
Głos inny, czysty — głos sprawiedliwości;
On pogromowe drużyny rozjuszał,
Truł dusze, ciało odbijał od kości,
Judził i gwałcił, zwodził i przymuszał,
W Poznaniu chodził z policjantem na łów,
Na Ukrainie był echem wystrzałów.
4
A stawiał siebie przy Polski sumieniu,
A był jej hańbą i wielką obrazą:
Kto mu dał prawo dziś w Polski imieniu,
W imieniu ziemi spalonej zarazą,
W imieniu ludu, co ginął w promieniu
Daremnej chwały i skrwawioną gazą
Skroń miał owitą — kto tej czarnej szajce,
Gdzie herszt jest zdrajca i kamraci zdrajce,
5
Dał prawo krzyczeć? I przed trybunały
Pożywać — kogo? Mówię bez patosu:
Kogo pozywać? Kraj, co wzniósł się cały,
Przytroczył Polski los do swego losu,
I na pierś swoją, niby na pierś skały,
Przyjmuje siłę centralnego ciosu,
I miota metal stopiony i ogień
Na wroga, który jest i Polski wrogiem!
6
Wy, coście kłodą i protestem legli,
Gdy chciały odsiecz nam nieść bratnie roty,
A gdy lud walczył, wyście go odbiegli,
Na rozbrojone siadłszy samoloty...
[186]
Patrzcie! Od równin, połonin i regli
Dymi żałoba. Ręce patrioty
Z szyn wykręcają śruby. Gdzieś daleko
Nudzi kukułka i za wąską rzeką
7
Słychać dziecięcy płacz, i wszystko więdnie,
I deszcz z parkanów obmywa pokosty,
Po nocach drzewa szeleszczą obłędnie,
W księżycu błysną bagnetami osty
I zgasną; w lesie zapachnie żołędnie,
I nagle odór śmierci, ckliwy, ostry!
Gnije owoców miąższ, gorzknieje woda...
O, to sama was ojczysta przyroda
8
Oskarża! Drzyjcie i gińcie w pomroce.
Wy, Targowicy haniebne odpryski!
Nad brzegiem Obu tętnią dnie i noce,
Płyną ze wschodu na zachód pociski,
Lud idzie gniewny i sztandar łopoce
W porywach wiatru; dzień zwycięstwa bliski.
Ta, co przewietrzy kulę ziemską, zamieć
Zdmuchnie z historii o was nawet pamięć.
Syberia, kwiecień 1943 r.
[187]
Józef Nadzieja pisze z Azji Środkowej
Ja — zbolałego polskiego narodu
Syn bolejący, wierny, szczery,
Polską mową karmiony od młodu,
Pojony światłem polskiej litery —
Wierząc, że Polska nie zginęła,
Lecz w blasku nowej chwały wstanie,
Chcąc włożyć swój wkład do tego dzieła,
Piszę oto niniejsze podanie.
Na polach wojny drogą zwycięstwa
Jadą czerwonogwiezdne olbrzymy.
Podziwiam siłę, winszuję męstwa,
I widzę w myślach, jak razem walczymy,
Razem bijemy pruskiego zwierza,
Wspólne ramię wspólnie uderza,
Są dwie komendy: rosyjska i swojska...
...Proszę przyjąć mnie na żołnierza
Narodowego Polskiego Wojska!
II
Na obdrapanej szkolnej ławie,
W Ojczystych, pomnę, czytałem Dziejach,
[188]
Jak grzmiało w świecie o naszej sławie,
O polskich Jędrkach, Wojtkach, Maciejach.
„Za wolność waszą i naszą“ Polak
Z giwerem stał na szańcu bratnim,
I w sztandar go spowijano, gdy poległ,
I chowano go dzwonem armatnim.
Gdzie my teraz? Gdzie ci wędrowcy?
Przed nami, jak tęcza, ich szabel blaski.
Gdzie Jarosław i Jan Dąbrowscy?
Kościuszko? Bem? Kazimierz Pułaski?
O, dajcie karabin! Sama się zmierza
Do strzału ręka, krew uderza
Do skroni, i sercu pierś za wąska...
Proszę przyjąć mnie na żołnierza
Narodowego Polskiego Wojska!
III
Hańba tym, co tłukli nas w ciemię,
A przy błysku ognia tył podali!
Chcieli na ukraińską ziemię,
Dziś są na perskiej — można i dalej!...
Tego, co ogrzał ich i wskrzesił.
Ugryźli w rękę — marne kundle!
My chcemy bić się tak jak Czesi,
My chcemy pomóc powtórzyć Grunwald!
Za ojców pogruchotane kości,
Za gwałcone siostry i żony,
Za oplucie naszych świętości —
Bagnet wetkniemy obnażony
[189]
W gardziel złodzieja, mordercy, fałszerza!
Front od wybrzeża do wybrzeża!
Będzie i odwet, i nawiązka!
...Proszę przyjąć mnie na żołnierza
Narodowego Polskiego Wojska!
IV
Do kraju, gdzie łubin na smugach płonie,
Gdzie jaskółek pełne kalenice,
Do kraju, gdzie kwitną kwiatami jabłonie,
Z patryjotami szubienice —
Ach, do kraju, gdzie pogorzeliska
Kikutami czarnymi stoją —
Do ziemi dalekiej, która tak bliska,
Bo ona biedną ojczyzną moją,
Przyjdę — każdej spotkanej chłopce
Suchą dłoń, jak matczyną, całować,
I wieńce kłaść na mogilne kopce,
I budować — budować — budować
Przyjdę!
Gdzie niskie ognie pasterza,
Gdzie strumień górską dolinę oświeża,
Tam rodzinna została wioska...
...To proszę przyjąć mnie na żołnierza
Narodowego Polskiego Wojska!
Syberia, maj 1943 r.
[190]
Pożegnanie Syberii
Bywaj zdrów, kraju narcyzów i cedrów,
Kraju uroczysk brzozowych, gdzie głuszce
Tokują, dzierzby niosą się i wieczny
Szelest zwierzyny jest jak szelest krwi.
Odjeżdżam, bywaj zdrów, bywaj mi zdrowy,
O kraju rybnych rzek i grzybnych lasów,
Kraju owsiany, pszenny i pasieczny,
Rozfalowany prądem suchowiejów,
Bezmierny! Bowiem tu kręgi przestrzeni
Ścielą się, za horyzontem horyzont,
Niby zżęte zagony, dalej i dalej.
Tu, po śnieżystej pustce dudniąc kroczą
Słupy zorzy polarnej. Bicie serca
Przytłum: usłyszysz, jak północny biegun
Skrzypiąc obraca się na swojej osi
Przy promienistym rozpękaniu lodów.
I nagle słońce spojrzy ludzkim okiem,
Sczernieje stare srebro zimy,
Kroplami zawiruje wiatrów róża,
I lato rozprzestrzeni się jak wybuch
Zieleni, ognia, zapachu i wzrostu
Po ziemi suchej, silnej i sprężystej.
Podobnie i twój lud, gwałtowny, prosty,
Jakby łamany z czarnego krzemienia,
A czasem ciężki niby węgla bryła,
[191]
A czasem lśniący niby okruch złota,
A czasem jako diament przezroczysty,
Jako łza szczery, świeży jako rosa,
Cierpki a jędrny, twardy i odporny,
Jako ta sławna północna jabłonka,
Co się na zimę ubiera w futerko
Szronu, i jabłka rodzi kryształowe.
Widziałem chłopca: biegł z ogrzanej chaty
Na iskrzące się od mrozu powietrze.
Z roześmianą i gorejącą twarzą,
W koszuli śmiało rozpiętej na piersi,
I gonił w śniegu zadyszaną, w pąsach
Dziewczynę — mak zimowy, perlę zdrowia.
Widziałem starca: stuletnim ramieniem
Podźwigał cedry, był to dobry cieśla,
I pracował za trzech, i klął za czterech,
Pił za dziewięciu, bajał za dziesięciu,
I prawnukom dłoń do strzelby sposobił.
Widziałem kopalń przepaście — tam człowiek.
Parą stwardniałych rąk wczepiony w skałę,
Wznosił nad sobą zamki z antracytu.
I piekła fabryk o murach spękanych
Od ognia — także widziałem. Pociski
Lśniły się stosem szlifowanych ampuł,
Nabitych gniewem, miłością, wysiłkiem,
Znojem, pogardą głodu i zmęczenia,
Mocą i męką, i dumą, i śmiercią.
Sybirze! Bywaj zdrów! Twój lud, przyrodę
Nauczyłem się cenić — i odjeżdżam
Nie bez robaka w sercu, nie bez tego,
Że nie raz w tajni zatęsknię po tobie.
Jadę i chwiejny zielony widnokrąg
Zarzuca na mnie coraz dalsze pętle,
[192]
I naprzód wiedzie, a wstrzymuje niby.
Jadę — i nagle w całym majestacie
Objawia mi się potęga tej ziemi,
Jej nieprzebrana, życiodajna głębia,
Gdzie ongi ciszę śniegowego stepu
Rozcinał poświst pędzącej kibitki.
I z traktów, letnią czesanych zawieją,
Kłębami pylił jękliwy dzwon kajdan,
Tam dzisiaj fabryki wrą, dudnią huty:
Ciężko-ładowne rudą i surowcem
Dymią pociągi na wschód, a na zachód —
Przęsłami, ryżem, dynamitem, solą.
Karabinami, artylerią, cukrem,
Jaszczami amunicji, szkłem, kauczukiem.
Jęczmieniem, rybą, bombami i ludźmi.
I olbrzym wojny, gdy poczuje odpływ
Gęstych w ramieniu muskularnym soków,
I słony smak zmęczenia na języku,
I senność, której nie podobna przemóc —
Natenczas olbrzym na wschód się ogląda,
Ku źródłu wiecznych sił — i nakarmiony
Szeroką piersią skośnookiej Azji,
Nogi obmywszy w błękitnym Irtyszu,
Znów zrywa się do boju — i wspaniałym
Podrzutem karku strąca napastnika
I ciska nim o kamienistą glebę.
Mnie tu gościna była: dach nad głową,
Czerstwy kęs chleba, szorstki uścisk dłoni,
Koleżeństwo w robocie. Ja tej ziemi
Zawdzięczam odnowienie. Jej radosny
Krok mój zawdzięczam. Kiedym upadł na nią,
Upokorzony u dumie bojownika,
Rażony pierwszym uderzeniem wojny,
[193]
Ranny — myślałem, że na wylot w czoło,
Ale nie, tylko w serce — wtenczas ona
Wodami swymi przemyła źrenice,
Solami swymi przesyciła kości,
Natarła mięśnie jodłowym igliwiem.
Związała supły siły, groźnym tchem
Spaliła resztki zawiłych wykwintów,
I wróciła mi postawę żołnierza,
Zdolnego śmierci zaprzeczyć, i w polu
Wydawać oraz wypełniać rozkazy.
W śnieżystej szubie, rozwianej na wichrze,
Kosmata czubem tajg, z węgłowej głębi
Połyskująca groźnym, czarnym okiem,
Wymachująca maczugą Uralu,
Żegnaj, Syberio! Żegnaj, wojownico!
Ty na lodowych falach oceanu,
Jako na siwym i spienionym koniu,
Kołyszesz się, a twoich stóp strzemiona
Nagrzewa zwrotnik — o, sprężona cała
Do skoku poprzez rumowiska czasu,
Poprzez ostatnie spiętrzenia historii!
My odjeżdżamy walczyć o swobodę
Kraju mniejszego niż ty. W obóz wroga
Wniesiemy panikę samym imieniem
„Syberia“. W serca znękanego ludu
Wsączymy żar otuchy samą nazwą
„Polska“ — i dotąd tak sobie przeciwne,
Wyłączające się wzajem, szczerzące
Ku sobie zęby, dwa nieprzejednane
Słowa — złączą się w jeden akord siły,
Akord radości, woli i zwycięstwa:
„Polska, Syberia, Syberia i Polska“.
Eszelon Syberia — Dywizja, maj 1943 r.
[194]Do Polaków zagranicą
I
Jest taka siła, która wroga zmiecie:
Imię jej — jedność. Pewnik wiecznie nowy!
Bracia! rozsiani po całej planecie,
Coście z pożaru ocalili głowy:
Wierzę — że i Wy do Polski przyjdziecie,
Z nami podzielić szczęście odbudowy.
Wierz, że Wam, i nam, i tym, co w kraju,
Wspólny dzień błyśnie, gdy wrócim z wyraju.
II
Jest taka siła, która wroga zgnębi,
Która przemoże lęki i przesądy,
I cały naród prześwietli do głębi.
To nic, że dzielą nas morza i lądy.
Dal mgłą oplącze, a serc nie wyziębi,
I poprzez Moskwę, Nowy Jork i Londyn
Jest niewidzialna wstęga rozciągnięta:
Czerwona — bo przez krew, biała — bo święta.
III
Więc kędykolwiek szlakiem wojny szliście,
Przez fiordy, piaski, sztormy i samumy,
Przez delt namuły, tęczujące szkliście,
[195]
W gajów attyckich nieprzebrane szumy —
Wszędzie zerwane przez Was lauru liście
Zdobiły bukiet narodowej dumy,
I rosły groby, i wrzos na nich krwawy,
I wszystkie drogi wiodły do Warszawy.
IV
W poranków letnich niebie bladosinem,
W bezgwiezdnych nocy smolistej topieli,
Rozbitej drżącym reflektorów klinem,
W fontannie złoto-różowych szrapneli,
Ponad Hamburgiem, Kolonią, Berlinem
Ciężko huczący rój bombowych trzmieli,
To Wyście byli — Wasze grzmiało słowo.
A jeśli upadł chorągwią ogniową
V
Samolot Wasz na nienawistne gruzy,
To po to, aby je podpalić. Znają
Świst Waszych torped echa Lampeduzy,
Kiedy walczyliście z podwodną zgrają
Włoskich rekinów pancernych. I muzy
Oceaniczne pean sławy grają,
Bo każda smuga skał, wzniesiona nad te
Fale — to dla Was była — Westerplatte.
VI
Cóż się więc słało, o gromadko blada,
Ze czoła wasze dziś bruzda przecina.
A głowa zwiędła na piersi opada?
Cóż posmętniała sokola drużyna?
[196]
Alarm, Polacy! Krzyczcie: „Zdrada! Zdrada!“
Spod stosu kości wypełzła gadzina!
Ożyły mroczne sarkofagów kąty
I znów rok patrzy trzydziesty dziewiąty.
VII
O, krzyczcie „Zdrada!“ Ciemne duchy września,
Łodzi rozbitej przeklęci sternicy.
Tak wspominani w narodowych pieśniach,
Jak się wspomina datę Targowicy,
Którym w olśnieniu sen się ucieleśnia —
Sen nie o szpadzie, lecz o szubienicy —
Uśmiechający się wtedy najmilej.
Gdy myślą honor sprzedać za przywilej.
VIII
Błazny, kupczące Polską — znów u steru!
O! krzyczcie „Zdrada!“ Niech wasz głos przepłynie
Po wszystkich iskrach ziemskiego eteru,
Niech dudni w morza skrwawionej głębinie,
Gdzie ośmiornice wypatrują żeru,
I niechaj wstrząśnie krzesłami w Londynie,
Niech w brzegi fala Tamizy żelazna
Uderzy, i niech z krzesła strąci błazna!
IX
My, wśród gościnnych krajobrazów Rosji,
Do Was, o bracia dalecy, tęsknimy,
Bracia z Tobruku, o żołnierze prości
Ze Szkocji i spod bram Jerozolimy!
Myśmy się z krajem, niby z kłączem zrośli,
I my mamy głos — my nie po-zwo-li-my!
[197]
Broń nasza — lśniąca, hartowana krwawo
Dwuletnią z bykiem niemieckim rozprawą!
X
Nie będzie Niemiec ziemi naszej korzył,
Nie będzie Polak z tym Niemcem paktował,
Nie będzie w Polsce „nocy długich noży“
I nikt nie będzie szubienic budował.
Poleci w słońce białopióry orzeł,
Dom stanie w światłach od podłóg do pował,
Sojusz połączy dwie strony rubieży:
Wojna poczęła go, pokój rozszerzy.
XI
W pasie strzeleckim, w zielonym mundurze
Stoję — i owoc mam kamienny w dłoni,
Granat z nasieniem wolności. Gdzieś w górze
Lecą żurawie — oko ich nie zgoni.
Za chwilę trąbki głos obwieści burzę.
Pójdę — w piorunów i kopyt pogoni,
Pójdę — wyrąbać tor oddziałów bryłom.
Piechota, konie, czołgi runą w wyłom.
XII
Nad las się wzbiją strzałki samolotów
I zatoczywszy łuk spadną na wroga —
Wielkie i lśniące. Z armatnich wylotów
Wystrzeli na świat groza i pożoga.
Dym będzie płynął wśród leśnych wykrotów,
Niby po ziemi włócząca się noga
Olbrzymiej chmury, co skryła niebiosy,
I będzie serc ofiara — będą stosy.
[198]XIII
We krwi będziemy brnąć — krew nie zamaże
Naszej czystości, ból nie złamie woli,
I życie swoje tak oddamy w darze,
Jako się bratu daje garstkę soli.
Polsko! widziana przez marzeń witraże!
Wolna — bo my zburzymy gmach niewoli,
Silna — bo w boju przyjaciele z nami —
Witaj się, matko, z swoimi synami,
Dywizja, sierpień 1943 r.
[199]
Ballada o Pierwszym Batalionie
Dolina i mrok między nami i nimi,
Wstające we mgle linie wzgórzy.
Zwęglonej gorzelni kościotrup, olbrzymi,
Jak szkielet okrętu po burzy,
I milczą transzeje, i czasem z oddali,
Jak duch — koczująca armata wypali.
Na wzgórzu są Niemcy! Na pewno w tej chwili
Przez szkła wymacują noc mgławą,
A może, chorągwie zwinąwszy, stchórzyli
Przed tą, co poprzedza nas, sławą?
Wybadać, co kryją tumanne rozstaje!
I pierwszy batalion z okopów powstaje.
To byli ci sami, co żaru odpryski
Na dłoń brali w hutach Uralu,
A czoła opalił im wiatr syberyjski,
A piersi zgorzały od żalu.
Ich ręce, spękane od prac, nie zawiodły.
Ich kark dźwigał cedry śnieżyste i jodły.
I żeby choć głos przed atakiem drgnął komuś!
Wytknąwszy broń idą piechurzy,
Własnymi ciałami wykazać znikomość
Tej ciszy, co przyszła po burzy.
Już niebo za nimi zaczyna różowieć.
I echo ich krokom podaje odpowiedź...
[200]
Przed nimi wyżyna — wtem ogniem w trzy warstwy
Bluznęły wyloty strzelnicze,
Szarpnęły skłębienia wybuchów i trzasły
Przez mózg cekaemy jak bicze,
I dym tyralierę ze wszystkich strun obwiał,
Nitkami krwi szyły ten dym igły ognia.
I wszystko minęło, i cisza aż dziwi.
Chlupocze Miereja po bagnie.
Śpią martwi. W okopy wcisnęli się żywi
I bagnet prześwieca przez bagnet.
Tam w kul świegotaniu wypływa nad chorał,
Jak gdyby w jaskółkach, twarz księdza-majora.
Wstał dzień, aby ciała poległych pohańbić,
Lecz spoza nas zerwał się podmuch,
Gruchnęło pięć setek moździerzy i haubic,
I dzień skołowaciał i ogłuchł.
A grają armaty, a dudnią, a walą...
I znowu podnosi się pierwszy batalion!
Wstał major Lachowicz o krok przed szeregiem,
Pistolet mu w ręku zabłysnął.
„Na szturm, bracia! Stąd kilometrów o siedem
Jest dom, który był mi kołyską.
Tam żona, tam synek w ramionach jej płacze.
I was czeka dom, o żołnierze-tułacze!“
I powiódł ich poprzez transzeje niemieckie,
Płomiennym przewodził im ciałem,
I wiódł ich na druty, na gniazda strzeleckie,
Na twierdzę, na śmierć! Ja myślałem,
Że serce wybuchło mu, pełne Ojczyzną,
A to w piersi granat się gorzki rozbryznął.
[201]
Żołnierskie podniosły go ręce niechybne.
Natarcie się dwoi i troi.
Na wzgórzu melduje od ran blady Hübner:
„Zdobyliśmy wieś... brak... naboi...“
Paziński trafiony w śmiertelnej krwi pada.
Poległych już liczyć przestała gromada...
Generał pozornie spokojny, lecz łowi
Bez tchu każdy trzask w telefonie.
„Odwody na odsiecz pierwszemu pułkowi!
Pchnąć czołgi do walki!“ — I słonie
Pancerne wyłażą z krętego parowu,
I pierwszy batalion podnosi się znowu,
I kruszy, i łamie, i depcze, i wali,
Dopada, szturmuje i bierze!
W Trigúbowej pod jabłoniami zostali
Ostatni zabici żołnierze.
Zostali ochraniać tu strzechy i progi —
Metr tej, co do kraju prowadzi nas, drogi.
Front, październik 1943 r.
[202]Elegia na śmierć Mieczysława Kalinowskiego
I
Żołnierz swej matce-ziemi oddał krew czerwoną,
Przypadł do matki-ziemi piersią wyszczerbioną.
Mężny wojownik przyjął śmierci pocałunek,
Spod kurtki wydobyto skrwawiony meldunek.
Mieczysław Kalinowski poległ!
W ów dzień sław
Padł — i wróciło jego serce do Warszawy.
II
Marzyły mu się jasne strzeliste budowy,
Wykwitające ponad ligustr ogrodowy,
Gdzie na każdym zakręcie wesoła zasadzka,
Gdzie w liściach, niby źródło ujrzane znienacka,
Srebrzy się śmiech dziecięcy. Śniły mu się place,
Pączkujące głowami, szumiące wzruszeniem,
I szklane hale, lotne bramy, szczytne prace,
Różowe sanatoria, otulone cieniem,
I w dzwony zasłuchana wielkooka szkoła,
I teatr, co zadumą uwypukla czoła...
Słoneczne śniły mu się sprawy — ale krata.
Czarna krata przemocy przed twarzą widziadła
Wyszczerzona jak upiór, chciwością zębata —
Gdy uderzył w nią ogniem marzeń — nie opadła,
[203]
Tylko zgrzytnęła głucho.
Nie miał daru słowa,
Ale to, co powiedział, zadźwięczało w ciszy.
On cale woje życie przemyśla od nowa,
On dojrzewa, on myślą widzi, sercem słyszy,
On postanawia, on z tej drogi nie zawróci.
Wszędzie są ludzie bici, gnębieni i szczuci,
Wszędzie człowiek przed słabszym człowiekiem ucieka,
Wszędzie upokorzone jest imię Człowieka,
Spodlone imię Pracy, shańbione — Miłości,
Wszędzie Chytrość do władzy prawo sobie rości,
Wszędzie Potęga drzemie, siebie nieświadoma,
I lamentuje Rozpacz językami stoma.
Ale na wstędze dziejów, w przeszłość rozpowitej,
Są napisy, których nóż fałszerza nie zdejmie!
Niezapomniane lata, kiedy w polskim sejmie
Szara sukmana obok delii złotolitej
Radziła o naprawie Rzeczypospolitej.
Syn szewca, komunista — on miał w rodowodzie
Kilińskich! I w walecznej narodu przeszłości
Szukał zadatków nowej i świetnej przyszłości.
Radował go zwycięski lud-olbrzym na wschodzie.
Co poznał swoją drogę. On widział zaczyny
Świata nowego w Związku Rad: sękata bryła
Gwiaździsty plan kryształu z siebie wyiskrzyła.
A na niej drżały na wpół zdarte pajęczyny
Przesądów, przywar, łajdactw, zastarzałych głupot.
Jego rozgrzewał gniewny stóp ludowych tupot,
Prawda, pisana ogniem na bander czerwieni,
I ludzie, ludzie, ludzie, walką połączeni.
Nie zlęknie się katowskich kleszczy i toporów,
Kogo święty Wolności błogosławił poryw.
Pod szubienicą głowę podniesie zuchwałą.
Kogo w boju Swobody tchnienie owiewało.
[204]
Wszędzie, gdzie walkę ludzie podejmują prawi,
On się, jak ruch wcielony, w szeregach pojawi,
I zawsze więcej z siebie da, niżeli bierze,
Bo on jest z tych. co zwykli oddawać w ofierze
Całe życie.
Do końca. Prawdziwie i szczerze.
III
On jednoczył skłóconych, rozmaitych godził,
Słabym dał wiarę w rozmach wspólnego ramienia.
On był duszą oddziału, którym współdowodził,
I dla żołnierzy stał się czymś na kształt sumienia.
On był z tych, którzy wojsku naszemu skrzydlaty
Nadają polot w przyszłość — oficer oświaty!
Spróbujcie w rękę ująć pulsujące źródło.
Wiatr zatrzymajcie, aby fali nie poruszał!
Znałem Kalinowskiego. Jak mu było trudno
Wywierać na człowieku władzę! Jak się zmuszał
On do rozkazywania! Jak coraz to częściej
Przemagał drżenie głosu nasileniem woli!
A kiedy karał, widać było, że go boli,
A gdy nagradzał, w oczach jego było szczęście.
Nas wspólne połączyły marszruty i troski,
Dzieliliśmy się wodą, iskrą w papierosie.
Gdy śpiew żołnierzy dzwonił po wieczornej rosie.
Śmieliśmy się, że echo dojdzie aż do Polski.
I jako tej planety przyjaznej odbicie,
Co pierwsza wschodzi, gaśnie ostatnia o świcie —
Tak dzisiaj od tła wspomnień moich się oddziela
I trwa osobno, oku pamięci widoma —
Twarz krępa, niby ziemniak z oczkami wesela,
I cała twoja postać życzliwego gnoma.
[205]
Wjechałeś w wązózwąwóz, między krzewów żywopłoty,
Wiozłeś raport — nie wiedząc, że wieziesz testament.
Nagle niebo ściemniało — to były te same,
Któreś ponad Warszawą przeklął, samoloty.
O, dzielny wojowniku! Ty, coś ongi w kraju
Skromnym imieniem Skruchy zdobił swoje pióro.
Coś zawsze na historii walczył przednim skraju —
Śmierć Twoja była życia Twego częścią wtórą!
Wy, którzy tak żarliwie o szczęściu marzycie:
Zapalcie cel daleki przed swoją tęsknotą!
Jeśli w życiu nie będzie spraw droższych nad życie,
To lepiej czołem w ciemność uderzyć jak w błoto.
Uczcie się goreć! Weźcie pod światło czterdzieści
Lat swego świadomego życia — i pomyślcie:
Albo w tej szczypcie ogień-twórca się pomieści.
Albo wiatr dni rozwieje w ironicznym świście
I zasypie imiona, i kości pobieli.
Uczcie się żyć, abyście umierać umieli,
Aby po waszej wiernej, surowej żołnierce
W pamięci trwała jakaś światłość niewybuchła,
Ażeby po człowieku, kiedy jego serce
Przestanie bić — zostało jeszcze coś prócz truchła!
IV
Nie ma go — i uwierzyć trudno, że go nie ma.
Chcę uścisnąć prawicę, z mroku wyciągniętą,
I pustą przestrzeń chwytam rękami obiema.
Żołnierzom jakby światła połowę odjęto.
Siedzą przy kołach lawet, posępni i struci.
W jednym zamknięciu powiek utracili tyle!
Gdzie on? Przy wsi spalonej śpi w bratniej mogile,
Śpi — i żadna go siła z martwych nie ocuci.
[206]
Kapitanie Dąbrowski! Niech kwitnie grób świeży,
Opuść salutującą rękę — prac jest wiele.
Nie patrz tak, Zośko Okręt! Chodźcie, przyjaciele!
Walką uczcimy tego, który w grobie leży.
Jeszcze nieraz przy piersi wroga warknie nagan,
Nieraz noga się w drucie kolczastym zagmatwa,
Jeszcze dużo pocisków, jeszcze wiele zmagań,
Zanim bestia zatoczy się i padnie, martwa.
W gąszczu krzaczastym łańcuch piechoty się chowa,
Szumi w chłodnym powietrzu liść śmiertelnie chory.
Noc mętna od kropelek mgły, październikowa,
Kłaniają się z lotniska długie reflektory,
Nad horyzontem łuna rozgorzała blada,
Wzlatują serie rakiet, rośnie kanonada...
Ognia! Artyleryjska niech szaleje burza!
Marsz! Marsz! Niech piechur we krwi niemieckiej unurza
Ręce po łokcie! Niech bastiony w proch rozetrze!
Wysadzić gniazdo zbrodni w powietrze, w powietrze!
Rzeki zakipią, lasy strzaskane zapłoną!
My wściekłym polonezem przez ziemię spaloną
Przejdziemy — nasza ręka nieulękła przejdzie
Po wnętrznościach gadziny, przez czarne osierdzie,
I dotarłszy do środka wyrwie gruczoł jadu!
Jakim bezmiarem ulgi westchnie wyż i padół!
Ściśnięta spazmem ziemia jakże się rozkurczy!
Jaki ogarnie ludzi rozmach światotwórczy!
Jakim rumieńcem lico Ojczyzny zaświeci,
Gdy zbłąkane do piersi jej przypadną dzieci!
Wtedy szumcie mi, Wisły zielonkawe fale,
Pieśń o tych, co polegli ku Ojczyzny chwale!
Front, październik 1943 r.
[207]
W stepie
Zawiane wiatrem ślady płóz,
W śniegu zmarznięty gnój kobyli.
Szeleszcząc obłamuje mróz
Oszklone lodem kępki bylin,
I staw okryty białą kryzą,.
I gdzieś na sinym końcu świata
Przesuwający się horyzont,
Granica stepu lodowata.
Igłami iskier kłuje szron.
Osrebrzą twarz i łzę krysztali.
Ponad zaspami stada wron
Lecą ku ołowianej dali,
I dal otwiera się na oścież,
I ledwo się w przestworzach mieści
Olbrzymia pierś w siwym zaroście.
Równina wszechmogącej śmierci,
I rzekłbyś: glob, wśród martwych nieb
Wstrzymany w dosłonecznym biegu,
Zamarł, i skurczył się, i skrzepł,
I kędykolwiek stąpisz — biegun.
Lecz w ciszę stepu przybył pułk
I wrył się w śnieg zębami łopat,
Skorupę szkła kolbami stłukł
Pod spodem ciepłej ziemi dopadł,
[208]
I przegryzł ziemię niby kret,
I rozbił wyszczerzone bryły,
I w ziemię aż po głowę wszedł,
I jaskiniowe miasto wyrył.
Szły sanie bezdrożami dróg
W dalekie bory po bierwiona,
A kiedy konie padły z nóg,
Ludzkie zaprzęgły się ramiona.
Żołnierz i drwal — on łupał dąb.
On siekier okrył się namiotem,
I było ciepło mu — a potem
Nad norą ziemną stanął zrąb.
Wdarliście się w korzenie zim,
i mrok się cofnął w głąb przed wami.
Step żyje, ogień płonic, dym
Macha szarymi rękawami,
I wrzątek bucha w śnieżnej grudzie.
W podziemnej stajni prycha koń,
W podziemnym składzie błyszczy broń,
W podziemnym zamku żyją ludzie!
Ponad rozpromienionym piccem
Onuce sztywne schną na sznurze.
Cienie do krokwi lgną i w górze
Punkciki papierosów świecą.
Widać strzyżonych zarys głów.
Odblaski w kątach drżą zwodnicze,
W ciemności zawisł ciężar słów,
Prostych i celnych jak rusznice.
I norę, wyrąbaną w skale,
Zaludnia przeczuwany świat.
Tutaj marzenia są na skalę
Tysięcy miast, tysięcy lat.
[209]
Napięte w dal poznaje oko
Balkonów wniebowstępny chór,
Gmachy na kształt błękitnych gór,
Most, wzlatujący gdzieś wysoko,
I kolumn z obłokami spór...
Niech w śnieżnej mgle, w pustych przestrzeniach
Trzeszczą badyli białe kości...
Tu ludzie ssą mleko wielkości
Z nabrzmiewającej piersi przemian.
Jeżeli wróg, skrwawiony łeb
Unosząc w strachu do Berlina,
Włócząc pochodnię po ruinach,
Zamieni Polskę w nagi step,
Jeśli do kraju, co już blisko,
Przyjdziemy, jak na miejsce zbrodni,
Oglądać siwe popielisko,
Deptać zbielałe czerwie ogni —
To my — do prac nawykłą ręką —
Z pustynnych zgliszcz, z bezludnych ruin —
Polskę — swobodną, silną, piękną —
Tak nam dopomóż... — odbudujem!
Front, listopad 1943 r.
[210]
List do Juliana Tuwima w Ameryce
Z nadobłocznego szczytu Statui Wolności,
Poprzez pian atlantyckich wieczyste przelewy,
Czy widzisz nas, Julianie Tuwimie? Te młode
Twarze, zarumienione odblaskiem sztandarów,
Błyszczące oczy, pyszne hełmy, orle znaki,
Plutony jak zagony, dojrzałe i złote,
Najeżone gęstymi kłosami bagnetów?
Czy słyszysz nas: gdy w kroku stokrotnym na zachód
Przesadzamy okopów krwawe rubikony,
Gdy piersią rozgrzewamy zmarznięte motory,
Ciągniemy działa, rozwijamy wieńce drutu,
Gdy na przód wyrzucamy dzwoniące centrale,
I gdy artyleryjskich przednia straż wybuchów
Sunie przed naszą linią szybciej od rozkazu?
Poeto, gdybyś Ty tu był, gdybyś o świcie
Poczuł ten pierwszy zapach polskiego powietrza
Na niespokojnych wiatru zachodniego falach,
Ogarnął tę już prawie ojczystą przyrodę,
Dotknął tej ziemi, która oddycha, jak swoja,
Poeto, serce by Ci wyskoczyło z piersi
W ostatnim, jednym, strasznym porywie na zachód!
Już się za horyzontem, w zgęszczonej czerwieni,
Zalągł ten dzień, co ujrzy, w blasku krwi i chwały
Do dna pękniętą czarną powłokę niewoli,
[211]
Spływającą z powierzchni kraju jak lodowiec,
I odsłonią się oku poszczerbione szczyty,
Szramami rzek pocięte równiny bolesne,
Brodawki pogorzelisk i tkanka stargana
Ludzkich mięśni i nerwów, i uczuć i myśli.
Nad ziemią spopieloną, załamując dłonie
Stoi naród-rozbitek, naród-pogorzelec.
I jakiś może wtedy szalbierz cudzoziemski,
Lub na rodzimej glebie wylęgła jaszczurka,
Tyle widząca światła, co swego ogona,
Włócząca na swym grzbiecie zdrad więcej niż linień,
Wyjdzie z mchu, i wyiskrzy ślepia, i oświadczy,
Językiem rozdwojonym z a krzywoprzysięgnie,
Z ten pasterz miliona łez, Łazarz narodów,
Z on nigdy bezwładnej nie podniesie ręki,
Aby geograficzną plamę, podpisaną
„Pustynia Polska“ — znowu pięknymi zaludnić
Nazwami, i posłuszną marzeniu przyrodą.
Jest siła niespokojna w ludach tej planety,
Jest niespożycie młoda siła w polskim ludzie,
Wiecznie dopełniająca się z podziemnych głębin,
Wiecznie odnawiająca się liśćmi zieleni,
Siła, którą przytłumić można, zdławić, stłamsić,
Wbić w miazgę, torturować — nigdy unicestwić!
Zagoń ją w katorżniczy loch — ona się wydrze
a słońc! Wtłocz w krateru mrok — ona wybuchnie!
Smagaj ją, ćwiartuj, wieszaj, pal wrącym żelazem —
Ona zęby na ręce katowskiej zaciśnie,
Usłyszysz — poprzez bólu jęk — przekleństwo buntu,
I kroki samotnego więźnia w pojedynce,
To tytaniczne kroki Dnia Sądu i Gniewu.
[212]
I jeśli z wszystkich nieszczęść narodowej klęski,
Jeśli z wszystkich niewoli chorób trędowatych,
Najgorszą, najsmutniejszą jest stęchlizna serca,
Zwapnienie uczuć, uwiąd żywej kariatydy,
Podtrzymującej dumę i godność człowieka,
Podtrzymującej dumę i godność narodu —
To nic — to w ogniu walki, w nagłym rozprężeniu,
W rozmachu i rozbłysku, w gwałtownym tętencie
Przebudowy, w oddechu płomiennym działania,
Przepali się ohydna śniedź, ogień oczyści
Rozmiękłe skręty duszy, prześwietli źrenice,
Nada liniom nabrzmiałych ust szlachetną twardość,
I w charakterach, od rdzy zmętniałych, rozjarzy
Blask niewidzianej mocy, że odtąd podźwigną
Nie takie prace, i nie takim podołają
Zadaniom.
Wstanie Polska, niby dzień niedzielny,
Cała w baziach i dzwonach, w gołębianym gwarze,
W alejach i strumieniach, w kłosach i proporcach,
W karuzelach, w furkocie podrzucanych czapek,
W śmiejących się do dzieci fontannach ogrodów,
Podczas kiedy żywiczne dookoła zręby,
Stosy rumianych cegieł wśród świeżej zieleni,
Świadczą o dobrej pracy zeszłego tygodnia.
Sławią ten, który przyjdzie, pracowity tydzień.
O Julianie Tuwimie! Przez błękitne sążnie
Lądów i oceanów widzę Twoją głowę
Nieruchomą na tle stu wyprężonych pięter,
Usta Twe, zmawiające twardy psalm tęsknoty,
Siwiznę, od morskiego zjeżoną podmuchu.
Oczy tak wytężone w dal, że mógłbyś ujrzeć
Ze Statui Wolności — Kolumnę Zygmunta.
[213]
Powtarzam z Tobą: spełnij się modlitwa Twoja,
Bądź wizja Twoja, stań się ciałem Twoje słowo
Na ziemi i na modrym bałtyckim pobrzeżu.
W walce o nowe kształty życia na planecie
Przelej się krwi nie więcej, niż w plemionach, kiedy
Dwie strugi się zmieszają w obrzędzie braterstwa.
Walko, bądź mniej straszliwa, a płodniejsza w dzieła,
Polatuj Pieśni ponad polem ludzkiej sławy.
Poeto! W przeddzień zdarzeń, co ziemię odmienią,
U wejścia do cieśniny, za którą już szumi
Ocean szczęścia — kiedy jeszcze pozostało
Wyminąć kilka skrytych raf, nieznanych mapom,
Poeto: przysięgnijmy — Ty mnie — i ja Tobie —
2e nigdy nasze pióra nie oschną z tej rosy
Życiodajnej, którą je skropił wiatr wolności,
Że nigdy żadna złota wędka z nas nie wyrwie
Słowa innego, niźli dźwięczne stalą prawdy,
Innego, niż zrobione sercem w służbie ludu,
Innego, niż natchnione wiarą i odwagą...
Tak nam dopomóż, Muzo, królowo stworzenia!
Front, grudzień 1943 r.
[214]Umarłej
I
Wiatr porankowy wśród nocy przywiał,
Rozwiał bezładnych snów niepokoje...
Dzisiaj rozmawiam z Tobą, jak z żywą,
Usta złożywszy na serce Twoje.
Przy mnie tu jesteś — w świateł topieli
Tak dotykalna i rzeczywista,
Jakby ten właśnie dzień nas rozdzielił,
A połączyła ta noc rzęsista.
Powiedz! Czy jakiś Orfeusz nowy
Wywołał Ciebie w powiewach świtu?
Chcę Ciebie nazwać — i źródłosłowy
Plączą się w jeden wyraz zachwytu...
Chcę Ciebie nazwać — znane imiona
Znowu głoskami martwymi dźwięczą...
Radość wzbroniona, radość miniona —
Możeśmy pili ją zbyt szaleńczo?
Możeśmy byli zbyt zakochani
I świat takiego szczęścia nie zmieści?
I znowu słowa, uwięzłe w krtani,
Gasną — jedyny okrzyk boleści.
[215]II
Są naokoło piękne dziewczęta,
Oczy tęczowe, serca źródlane,
Ale Ty byłaś we mnie zaczęta,
Jak przez darń kwietną źródło przelane.
Ciebie w serdecznych umyłem wodach,
Tobą olśniłem wzrok mój na zawsze,
I byłaś moja jak mój jest oddech,
Źrenicą byłaś, przez którą patrzę.
Ciebie nie znając, do Ciebie tęskniąc,
Ciebie miłując — lotną, daleką,
Znalazłem nagle za siódmą klęską,
Za skalą bólu, za smutną rzeką.
Znalazłem — aby stracić tak prędko?
Znalazłem — aby wiekom poświęcić?
Głupiec! Myślałem, że wstrzymałem Piękno
W jego wędrówce chyżej ku śmierci!
Więc niech dla innych, doba za dobą
Wieczność upływa w złotym dosycie —
Ja tylko Tobą i tylko Tobą
Pełny i pełny, na śmierć i życie!
I Twoje oczy wodzą mnie nocy,
Jako podwójna gwiazda pomocy,
I dokąd pójdę, cokolwiek zrobię —
Rozpacz o Tobie, rozpacz o Tobie.
III
O, mogłaś wzbudzić we mnie, coś chciała,
Bom znał Twych chęci nurt kryształowy.
Ufałem ślepo w blask Twego ciała,
W rytm Twego serca, w nimb Twojej głowy.
[216]
Z Tobą związany, los swój rozstrzygłem,
W dal obracając się mglistym czołem.
Ty bohaterskim byłaś mi skrzydłem!
Ty byłaś burzą, kiedy płynąłem!
I dziś — jeżeli wśród krwawej waśni
Przyszły słoneczny czyn mi się marzy —
To na tle wizyj na moment zalśni
Promienno-smutny świt Twojej twarzy.
Nie wiem, czy padłaś, kulą trafiona,
Czy w długich mękach gasłaś jak pożar,
Czy przyciskałaś dziecko do łona,
Czy zbir je odciął od Ciebie nożem.
Nie wiem, czy dreszczem ostatnim ścięgien,
Ostatnim czuciem wołałaś ku mnie —
Ale wiem jedno — jedno przysięgam:
Że potrafiłaś umierać dumnie,
Że w oczach Twoich była pogarda,
Że w sercu Twoim była odwaga —
Że spojrzeniami deptałaś karła —
Piękna, bolesna, gniewna i naga!
IV
Za dym pożogi, za gwałt rabunku,
Za siny powróz na szyję braci,
Za każdej rany krwawy karbunkuł —
Zbir będzie płacił i zbir już płaci.
W tym Sądzie, który niebawem przyjdzie,
Ażeby zadość uczynić krzywdzie;
W tym boju, który wichurą ognia
Osacza gniazdo, gdzie wzrosła zbrodnia;
[217]
Gdy ramię zemsty tak wyolbrzymię,
Że wróg się zwali, jak zgniłe drzewo:
Wtenczas wypowiem całe Twe imię
Melodią silną, czystą i rzewną!
Post-scriptum
Miła! Jeżeli fatum pozwoli
Do nadwiślańskiej wrócić Itaki,
W kraju, wyrwanym z grobu niewoli,
Pomnik postawię Tobie nie taki!
Myślą dogłębną, pracą cierpliwą
Odtworzę Ciebie — taką jak byłaś —
Pokażę Ciebie — mówiącą, żywą —
Opowiem, jaka była ta miłość.
W rozdziałach, niby w dźwięcznych ogrodach,
Będę się błąkał w mrok — a gdy zasnę,
Zalśni mi Twoja ciemna uroda
I zagra serce — jasne, przejasne.
[219]WIERSZE OSTATNIE [221]PRZEZ LINIĘ FRONTU
Fragmenty poematu
O tajemnej godzinie, gdy kogut zapieje,
W gęstwinie lasu dziać się zaczynają dzieje,
Próchno niesamowitym ogniem rozelśniewa,
Rumaków dosiadają uzbrojone drzewa,
I zjeżdżają po stoku, i jadą przez parów,
I suną na tle nieba w szyszakach konarów,
Nagle spadną na wioskę, jak grom i pożoga.
W bieliźnie wybiega z chat niemiecka załoga,
Krzyk rannych, huk wystrzałów, łopot drzwi, dzwon szkliwa,
I łamią się areszty, i płoną archiwa.
W miastach wściekły podglebny nurt chodniki gryzie,
Arsenał i prochowy skład w każdej remizie,
W każdej fabryce stuka maszyna piekielna,
Każde okno, jak zemsty strzelnica śmiertelna.
W nielegalnych drukarniach przez bezsenne noce
Dojrzewają wolności sprężone owoce,
I każdy róg sam przez się ulotkę powiela,
I już usta śpiewają, i drży Cytadela.
[222]
W zaspie śniegu, pod drzewem jakimś rosochatym,
W staromiejskim zaułku, zatęchłym i krzywym,
Historia z partyzanckim czyha automatem,
I przysiągłbyś, że zmarli pomagają żywym.
Tam, lękiem pustej nocy zwiększeni w dwójnasób,
W widmowych frakach, lotnych niby skrzydła sine,
Rozkopując srebrzysty od księżyca nasyp,
Łukasiński z Trauguttem zakładają minę.
Tam Waryński mazurem kajdaniarskim dzwoni,
W bramy fabryk napada na transporty broni,
Otwiera Pawiak. Przez świat śnieżycą zamglony
Jedzie Ściegienny — za nim chłopskie bataliony,
Nad siodłem zgięte cienie we wstęgach naboi.
Jeden zsiadł — konia w rzece lodowatej poi.
Spójrzcie mu w twarz — to Jakub Jasiński! Dosiada
Konia, wyjeżdża na brzeg. Skąd ta błyskawica
Na czole? Wysłała go Narodowa Rada.
Musi oddać list do rąk samego Staszica,
Który ożył i walczy... W szronu aureoli
Szemrzą żywe kamienie Modlina i Kutna.
Cicho. Nad ruinami zorza wzeszła smutna,
Buczek z granatem błądzi po ulicach Woli,
Tak oto kwiatami krwi, co nigdy nie więdną,
Przeszłość i Teraźniejszość splatają się w jedno,
I zapatrzeni w boju wczorajszego zjawy,
Dzisiejsi ludzie giną dla jutrzejszej sprawy.
Ponad odpływającą granicę niewoli
Nad morze mroku, które cofa się powoli,
Wzleciała wieść sygnałem umówionych rakiet,
Przemycili ją, niby szyfrowany pakiet,
[223]
Wędrowcy tajnych ścieżek — słychać ją w tętencie
Końskim, i każde ucha do ziemi przytknięcie
Nabrzmiewa nią jak głuchym wulkanicznym grzmotem.
Już dotarła — rozchodzi się — wieść dźwięczna o tem,
Że Polska będzie, że we wstrząsach zmartwychwstanie,
Że będzie stać na szczęściu ludów, nie na gwałtach,
Stepami zaczepiona o tatrzańskie granie,
A bursztynowym czołem oparta o Bałtyk,
Że powstanie, męczeńskim blaskiem rozwidniona,
I błyśnie łzą, i okiem wzruszonym zaświeci,
I wystarczy jej szczęście wezbranego łona,
Aby nakarmić wszystkie miłowane dzieci.
Owieje ją pieniste powietrze wolności,
Nowością oszołomi kolor zwykłych rzeczy,
Żywiczny zapach ziemi duszę z ran wyleczy,
Powikłane cierpieniem serce się uprości.
Wiosna! Wiosna! Już cuda powstają widomie,
W trzasku seryj, w huku bomb, w zenitowym gromie.
Już strumień krwi nawisie kamienie podmywa,
I osuwa się w przepaść lawina straszliwa.
Jeszcze ostatni zasiek — hurra! — jeszcze błyska
Jakaś strzelnica — same ją ręce połamią!
I naprzód — przez dymiący stos pobojowiska —
W słońcu, w rozkrzyżowaniu bezgranicznym ramion,
W okrzyku, w pocałunków ulewie majowej!
Swobodo! Skroń Ojczyzny tchem burzliwym owiej
I uskrzydlaj zwycięzców płomienne szeregi!
[224]
O, złuda! To nic miasto wydźwiga się z ziemi
Nad ołowianej fali zmarszczkami wiecznemi —
To jest olbrzymie pole niewybuchłej bitwy!
Jutro te trotuary będą ogniem kwitły,
W ulicach się żelazny wicher rozszaleje...
To nie jest miasto! W zygzak łamane transzeje
Czarne szczęki zasieków ku wschodowi szczerzą:
Blokhauz opancerzoną obraca się wieżą
Wysuwając macki luf. Po minowym polu
Przejdzie wiersz – żołnierz krokiem bezgłośnym patrolu.
On gniazda cekaemów znajdzie i policzy,
On zapamięta każdy rów przeciwlotniczy,
Każdą forteczkę, każdą podziemną zapadnię,
Każde workami piasku wzmocnione poddasze.
Lecz nade wszystko niechaj rozpozna dokładnie
Nory, w których zaprzańcy siedzą i judasze —
Niech stanie w drzwiach, niech spojrzy i odwiedzie kurek...
Dudnij, wierszu, po schodach i rynnach podwórek,
Budź echo na rozstajach, stań się duchem przedmieść,
Pomnażaj żywą ilość przez kipiącą jedność,
Bądź tym, co w ludziach krzyczy, buntuje się, boli —
Aż wyjdą na spotkanie naszej zbrojnej woli
Polacy — gniewem zbrojni, wiarą w siebie silni!
Bracia, ja bym chciał swoją nieudolną ręką
Z tych trzynastozgłoskowych postrzępionych linii
Uprząść jedną nić — długą, mocną, ostrą, cienką,
Jedną nić — ostrą, mocną, lśniącą jedwabiście,
I tą nicią miłości, nicią nienawiści
Wasze blade od smutku ręce, przynależne
[225]
Jednej rodzinie, a tak niedawno rozbieżne,
Powiązać niby lontem i puścić po loncie
Płomień — niech wszystkie serca buchną jednocześnie
Skrzydlatą luną walki! Kościoły rozdzwońcie
Na alarm! Niech drżą podli na wieść, kim jesteście!
Złączcie dłonie, rodacy! Ziemia kwitnąć będzie
Zwycięską siłą, która od śmierci jest wyższa.
Wieść o tym huczy w czołgów wesołym rozpędzie,
Każdy wybuch nabrzmiewa nią i każdy wystrzał.
Złączcie dłonie, rodacy! Bestia rozszalała
Broczy — zygzakiem cofa się — drży — już przegrała —
Jeszcze się skręca — lecz o milę cuchnie trupem,
Już do swych nor smrodliwych zaczęła odwroty
Grzechocząc potrzaskanym w czworo kręgosłupem,
Gubiąc łuski, ciało drąc o leśne wykroty.
Złączcie dłonie, rodacy! Jej oślizgły posiew
W gruzy łamie urodę żyznej ziemi naszej.
Brońcie domów, i sadów, i krzyżów, i kłosów,
Brońcie fabryk, i torów, i szybów, i maszyn!
Złączcie dłonie, rodacy! Śmiało, mocno, szczerze,
Groźnie! — aby gadzina, poprzez kraj sterany,
Nie uszła do gniazd czarne wylizywać rany,
I porosnąwszy w nowe łuszczaste pancerze,
Aby nie podniosła łba i zębem nie błysła!
Jest granitowy Modlin, jest warowna Wisła,
Jest Dąbrowa, i Gniezno, i Poznań, i Kraków,
Żyje Warszawa — święte miasto dla Polaków,
Jest broń — pękają od niej pruskie arsenały,
Jest wojsko — niezliczona armia — naród cały!
Jest dowódca bez skazy w każdym partyzancie.
[226]
Jeszcze krok — jeszcze jeden wysiłek — powstańcie!
Powstańcie — z dymu fabryk, z oparów trupiarni —
Powstańcie — jednolici, płomienni, ofiarni!
Od pruszkowskiej rogatki promień młodociany
Wpada pomiędzy szare i kamienne ściany,
Prześlizguje się Bema, Filtrową i Piękną.
Wywabia z trotuaru każde cienia piętno,
Dopadłszy Marszałkowskiej, wśród nagłych rozjarzeń
Rozkłada się wachlarzem świateł i witrażem,
Znowu składa się, leci na Plac Zbawiciela,
Budzi gołębie, kościół tęczą rozwesela,
Potem przez Nowowiejską przenika do Alej,
Muska Łazienki, sunie po asfalcie dalej,
Przez Nowy Świat, Krakowskie pędzi jak szalony,
I na moście Kierbedzia wieszając lampiony,
Skacze do Wisły!
A już ptaki w zielonych pogwizdują skwerach,
Sklepy mrugają, bramy domów dzień otwiera.
Mijam jedwabne łąki. W porannym przezroczu
Stoi chłop i uśmiechem przymrużonych oczu
Pozdrawia ruń młodziutką. Do niego się garnie
Trzoda pastwisk i owoc płomienisty sadów.
Płot w makach: to półnagie dzieciaki sąsiadów
Spojrzeniem pożerają nowiutką młockarnię,
Kupioną za żywy grosz ojców. Młyn pobliski
[227]
Na przemian ta basuje, to śpiewa dyszkantem.
Telefoniczne słupy niby obeliski.
Nad luki strzech wzlatują smukłe ptaki anten.
Warto się o to skrwawić i zatracić warto.
Przykazała żywa krew tych, co już nie wstaną,
W niepodległej strażnicy, nad ziemią schłostaną,
Przy boku praw i swobód trwać niezmienną wartą.
Pilnować, aby dobro, które zbir niemiecki
Zabrał, jak żołd zaległy zbrojnego pochodu,
Przeszło całe — do gwoździa i ostatniej niecki —
W ręce wydziedziczonych i skarbiec narodu.
Niechaj broń strajku, w tylu walkach wyostrzona.
Spoczywa w pochwie, ale nie rdzewieje nigdy,
Zawsze gotowa suche odrąbać ramiona
Temu, kto z dna pociągnie starą pałkę krzywdy.
Lśnijcie, trujące pszczoły kościuszkowskich rusznic!
Ty, szablo partyzancka, ze zgrzytem się obnaż!
Ktokolwiek zechce ludy zbratane poróżnić
I pchnąć Polskę do wojny nieprawej — ten zbrodniarz!
I ktokolwiek, niby strach ze zbożowych gąszczy,
Dźwignie się i bykowcem zza pleców śmignąwszy,
Pogoni chłopa w szary świat, na zmarnowanie,
Jak dziada — kuternogę w zetlałym łachmanie,
Ten pozna, jakim światłem oliwiona lufa!
Naród przedstawicielom wybranym zaufa,
Lecz nie zaśpi czujności. I nikt nie przekreśli
Tych kart, które lud mocą cierpienia otworzył.
I jeśli nas przez wieki budzono i jeśli
Na wschodzie w krwi daremnej brodził biały orzeł,
To teraz, Polsko, nowej słonecznej epoce
Dajesz usta i wsparta na przyjaźni stoisz.
Dzisiaj żelazne, jutro złociste owoce
Wyda poczęty w bojach wiecznotrwały sojusz.
Front, styczeń-luty 1944 r.
[228]
Czerwona Armia
Wyzwolicielko ludów! O lawino chwały,
W hełmach, które w milion gwiazd świecą, jak wystrzały!
Armio w szarych szynelach, kwitnieniem ran krwawa,
Wierna jak śmierć, a droga, niby ręka prawa!
Kiedy wróg miażdżąc domy ramieniem żylastem,
Grzechocząc okręconym wkoło głów żelastwem,
Szedł, jako niegdyś bestie przeciw chrześcijanom —
Stanęła cała Ziemia Rad pionową ścianą,
I prężąc aż do słońca wieżyce Mongolii,
Zaryczała białych salw wściekłą nawałnicą,
I bagnetami błysły badyle kąkoli,
I każdy pień brodaty zahuczał haubicą.
Wróg szedł, ale skłębiona przepaść pod nim ziała,
Na drodze jego martwe wybuchały ciała,
Mosty stawały dęba, wrzały rzeki ognia,
Każdy krzak palił boki jak żywa pochodnia
I szczerzył się zębami kołów każdy ogród.
Armio Czerwonogwiezdna! Twój tragiczny odwrót
Pamiętam — i dziś, kiedy ofensywą stali
Na drgające pierścienie siekasz wraży kadłub,
I z okiem rozgorzałym, z gniewnymi ustami
Kroczysz przez jasne piersi bohaterów padłych,
Kiedy odwojowujesz ruiny i zgliszcza,
Gdy ziemia się od warstwy spiekłej krwi oczyszcza,
[229]
Pozdrawiam Ciebie, Armio Grozy, Armio Mocy!
Wybawicielko Świata! Wichuro Pomocy!
Wsłuchuję się w gromowy rytm Twoich szeregów,
Wielbię upór żołnierzy i mądrość strategów,
Padam, śmiertelnym z Tobą stopiony porywem,
Z każdym zwycięstwem Twoim na nowo się zrywam!
Dla nas duma i radość i zaszczyt i siła
W tym, że we wspólnych bojach krew nasza zrosiła
Przedpola polskich równin, że w bombowym leju
Z jednej menażki jedli Polak i Rosjanin.
Broń, przez Ciebie wręczoną, owianą błyskaniem,
Złożymy chyba w świętym jakim mauzoleum,
I będą pokolenia tę sławną zbrojownię
Odwiedzać, niby ołtarz przetrwały cudownie,
I ścierając z rzeźby dział starożytne pyły.
Będą dzieci Ojczystych Dziejów się uczyły.
Nowe Widnokręgi, 1944 r.
[230]
Młodym oficerom
Nie masz pasowań bardziej zaszczytnych i wkrótce
O cnocie Waszej pole bitewne się dowie.
Szabla, przez wzruszonego ujęta dowódcę,
Dotknęła, młodociani, Was — oficerowie!
Patrzałem na Was — pięknych w błękitnym szeregu,
Na powstających z kolan patrzałem jak w tęczę —
Pierwsi oficerowie polscy na tym brzegu!
Wam ten wiersz niby drzewce honorowe wręczę!
Strzeżcie w sercu przysięgi, jak relikwię chrońcie
Pocałunek ojczyzny, tą szablą nadany,
Iżbyście byli grozą dla wroga na froncie,
Iżbyście byli siłą, co skruszy kajdany!
Ojczyzna postawiła Was na jasnym czole
Swoich zbrojnych oddziałów — wyście jej nadzieją
Uczcie się rozkazywać: Zahartujcie wolę!
Niech dłonie, trzymające cyngiel, nie omdleją!
Uczcie się rozkazywać! Z płomieniem na twarzy
Rzucajcie słowo, które, nim czynem się stanie,
Wrzód w sercu wykonawcy jak iskra się żarzy,
I jak bagnet wrogowi idzie na spotkanie.
Sięgajcie — wszystko stanie się, co pomyślicie,
Oni pójdą za Wami w samą gęstwę burzy,
[231]
Z której się niebo czyste wolności wynurzy,
A wolność — znaczy oddech, oddech — znaczy życie.
Na bój! Zaległy w lesie kompanie piechoty,
Gotowe do ataku. Armaty powoli
Obwodzą luf oczami bastiony niewoli:
To wzleciała rakieta? To świt jakiś złoty?
Naprzód! Rozwiązać naród z pęt obcej przemocy!
Czarne widmo rodzimej przemocy wyświęćcie.
Będzie Polska: powszedni dzień, odbity w święcie,
Myśl dobra, spływająca z ciepłych skrzydeł nocy.
Młode matki z kwiatami niemowląt u łona
Śpiewając wyjdą z chaty, i nikt nie policzy
Rzęsistych łez radości, i lud — budowniczy
Wyhaftuje na płótnie wstęg — Wasze imiona.
Nowe Widnokręgi, 1943 r.
[232]Pieśń partyzantów
I
Jeśli druty po wrzosach się kładą,
Jeśli z jaru berdanki biją,
Jeśli jadą leśną lewadą
Cienie, zgięte nad końską szyją:
Wiedz — to my, krwawej ziemi synowie,
Miłujący wolność nad zdrowie.
Uciśnionym zbrojne pogotowie
Partyzanci.
II
W polskim polu nie pełzać długo
Zygzakowatej gadzinie.
To dlatego za siną strugą
Zgromadzamy się o tajnej godzinie —
My, nieuchwytniejsi od echa,
My, co lęgnie nas każda strzecha.
Serc ludzkich nadzieja i pociecha —
Partyzanci.
III
Tam, na wschodzie, łuna: kraj — olbrzym
Lamie szpony pruskiego krzyża,
To i my twardą rękę przyłożym
Do rozprawy, która się zbliża.
[233]
Dosyć szyję gięliśmy w jarzmo,
Teraz wolę chłopską pokażmo.
Naprzód watahą odważną,
Partyzanci!
IV
Nigdy zbirom nie deptać Moskwy,
Precz z Mińska, i precz z Warszawy!
Wylatujcie w powietrze, mosty!
Konie, dzwońcie w obłokach kurzawy!
Sidłać wroga nocną zasadzką!
Hej, do rowów! A prażyć gracko!
Krwi nie skąpić na rzecz gromadzką,
Partyzanci!
V
Szarym wilkiem mignę wśród sosen,
W szary mech Niemiec utknie nosem:
Nietoperzem zaszeleszczę z komina —
Niemiec gotów — choć do Berlina.
Z każdej studni, zatęchłej od ziela,
Wyjrzy mu naprzeciw twarz mściciela,
Wysunie się ręka, która strzela —
Partyzanci!
VI
Kto stchórzy, padnie zakłuty,
Bez ducha, bez wspomnień, bez imienia —
My przysięgliśmy sobie dopóty
Nie wyjmować nogi ze strzemienia,
Póki krwią spienioną i gęstą
Nie sczerwieni się grunt pod zwycięstwo!
W cwał, rycerze natchnieni zemstą,
W cwał, partyzanci!
[234]VII
Jedziemy ścieżkami stoma
Przez olszynki, przez jar okwitły,
Ręka ściska zdobyczny automat,
Serce bije przeczuciem bitwy.
Arsenały nasze pod korzeniem,
Podciągamy u siodła rzemień,
Podkowami iskrzymy krzemień,
Partyzanci...
VIII
Może stać się: wytropi żołdak,
Osaczą brunatni najezdnicy.
Umiej umrzeć mężnie na czołgach,
I w płomieniu, i na szubienicy.
Po nas fale ludu popłyną,
A mogiły naszej nie miną,
I pieśń powtórzy: tak giną
Partyzanci.
IX
Ludowa pieśń rozpamięta,
Gdy niewoli nie będzie więcej,
I powierzać będą dziewczęta
Prądom Wisły płonące wieńce.
Nami zazieleni się niwa,
Wstanie Polska nowa, szczęśliwa.
Jaki wicher czapki z głów zrywa!
Hurra! Partyzanci!
Sierpień 1941 r. Front południowo-zachodni.
[235]
Na powrót bohatera
Kapitanie Hübnerze! Zapraszamy pięknie,
Przybądź do nas w gościnę — nie będziemy pościć.
Niejedna pełna szklanka w toaście zadźwięknie.
Czymś słabym i mdłym jakże śmiałbym cię ugościć?
Ty! nad którym już krążył powiew kruczych skrzydeł,
Gdy rany twoje kwitły szkarłatniej od głogu —
Tyś się — na przekór losom i proroctwom — wydarł
Żywym płomieniem z czarnej ramki nekrologu.
Do nas tu, przez laurowe i żałobne hymny,
Dotarł Twój oddech, który od walki nie ostygł,
I jesteś z nami — tak jak zawsze — prędki, czynny,
Niezwyciężenie młody, po żołniersku prosty.
Żyjesz — i możesz walczyć — to największa z nagród,
Żyjesz — i możesz umrzeć — w polu, nie na łożu.
Żyjesz — a piersią swoją zasłaniałeś Madryt,
Żyjesz — żyć będziesz, jakeś teraz oto ożył.
Ten tylko życie Twoje aż do końca pojmie.
Kto sam podobny Tobie, a obcy jest zdradzie.
Ty się pojawisz w każdej sprawiedliwej wojnie,
W pierwszej kompanii, na ostatniej barykadzie.
Hübnerze! Jeśli prawda, co mówią, że ponoć
Męstwo jest zbroją, której kula nie dosięgnie,
[236]
Jeśli prawda, że pięknie żyć — to znaczy — płonąć —
Pozdrawiam duszy Twojej gorejące węgle!
Pozdrawiam niezawodną twardą rękę Twoją,
Usta, których wymowa paląca i szczera,
Czoło dowódcy, który zna rachunek boju,
I pozdrawiam tętniące serce bohatera!
Były w szeregach wyrwy — Tyś się zjawił, miły,
I szereg znów jest pełny, i znów siłą kwitnie.
Dla mnie Twój powrót znaczy, że się wygoiły
Wszystkie rany, doznane w onegdajszej bitwie.
Dla mnie Twój powrót znaczy, żeśmy znów gotowi,
Przerzucając mosty ciał przez ogień i wodę,
Runąć na łby blademu od strachu wrogowi
I w zielonej Ojczyźnie otrąbić swobodę.
Więc niech ta szklanka, którą podnosimy do ust,
Wleje do wszystkich piersi wiarę niespożytą!
Wypijmy żywym sokiem gron szumiących toast
Za dwoje żywych — Ciebie — i Rzeczpospolitą!
Dnia 20 grudnia 1943 r.
[237]Warszawa
Dym gruzów łącząc z dymami chmur,
Wstrząsana eksplozjami piekła,
Z losem toczy nierówny spór.
Oszukana, burzliwa, piękna.
Ogniem przeciwpancernych serc
Szturmuje do betonowych sklepień.
Osaczony, walczy na śmierć
Anielski pułk na szańcach piekieł.
I chociaż krwawą wiślaną mgłą
Osłaniając zamiar nieprawy.
Złodziejska upierścieniona dłoń
Złośliwie pomieszała sprawy,
Chociaż z dalekomorskich ziem
Fałszywy sygnał walkę podniósł,
Nie o życie i nie o dzień,
Lecz o harap, dyby i powróz —
Warszawa zna potęgę swą,
Warszawa z czołgów kopuły strąca,
I tych, co z przyczółka ku niej się rwą,
Ona błogosławi, płonąca.
I w węzeł gniewu ściągnąwszy brwi.
Przeklina salw złowieszczym grzmotem
Łotrów, co w strumień najczystszej krwi
Spychają łódź, ładowną złotem.
[239]Z PRZEKŁADÓW [241]ROBERT BROWNING
Pierwsza droga miłości
I
Zbierałem pęki róż przez cały lipiec.
Dzisiaj oberwę płatki i rozsypię
Po drodze, która wiedzie do mojego domu o srebrnych okapach.
Czy przejdzie tędy Maria? Czy zwabi ją zapach?
Niestety, idzie lasem. Nie szkodaż kwiatów czasem?
Nie szkodą! Przecież mogła iść wśród kwietnych pasem.
II
Od roku wprawiam się i o tym marzę,
Żeby nauczyć się grać na gitarze.
Dzisiaj podkradnę się pod okno Marii!
Ach! Maria nie chce słuchać mojej arii?
Gitarę zawieszam na drzewie. Strun nie rwę w bezsilnym gniewie.
Cóż z tego? Przecież mogła usnąć przy moim śpiewie.
III
Kochać uczyłem się przez całe życie.
Dzisiaj wypadnie mi stanąć na szczycie
I wypowiedzieć wszystko: Raj czy Piekło?
Ach, z rąk mi niebo promienne uciekło!
[242]
Kto chce, niechaj narzeka. Mnie zostaje radość Człowieka.
Wiem, jakie szczęście tych, którzy wejdą do Raju czeka.
[243]ROBERT BROWNING
Druga droga miłości
I
W połowie czerwca
Największe kwiaty róż
Juna[2] ciskała
Spod ciężkich powiek,
Gdy pewien człowiek
Suchego serca,
(Wśród kwietnych burz
Wapienna skała),
Odwrócił się, ziewnął szeroko, i trzciną
Ścinając traw główki, tak rzekł z pyszna miną:
„Jeśli dam Junie kosza, czyjąż będzie to winą?“
II
A więc, fora ze dwora!
Masz rację! Mężczyzna
Nie wytrwa przy Junie!
Cóż stąd, że na łonie
Wykwitł jej kwiat jabłoni?
Pachnąca obora!
Kwiecista zgnilizna!
Kto spojrzy, ten plunie!
[244]
A zresztą niech Juna z gąsienic oczyści
I naprawi Altanę Trzech Róż, którą z liści
Odarła twa ręka — a kto wie, co się ziści!
III
Niech w drzewa zapuka,
Niech pękiem kolorów
Niezwykłych się mieni,
Różami bez cierni.
I takich, co wierni
Jej będą, poszuka:
Półmdłych amatorów
Bezdusznej zieleni —
Kto wie? Niech poruszy czerwcowe pioruny,
Niech z sufitów postrąca pajęczyn całuny —
Kto wie?
To się może przekonam do Juny.
[245]WŁODZIMIERZ MAJAKOWSKI
Osobliwa przygoda, jaka zdarzyła się
Włodzimierzowi Majakowskiemu na letnisku
(Puszkino, góra Akulowa, letnisko Rumiancowa, 27 wiorst od kolei Jarosławskiej)
Zmierzch pałał w sto czterdzieści słońc.
Powietrze aż parzyło.
Szedł lipiec
siódme poty ssąc.
To na letnisku było.
Puszkino-wzgórek w garb się giął,
rósł górą Akulowa.
U dołu wieś —
dachy nad nią
spojone w korę płową.
A za wsią — dziura.
Otóż to —
do dziury tej niezmiennie
słońce po dniach obrotu szło,
wolno i solennie.
A jutro
znowu
w morzu lśnień
wstawało kulą białą.
Z dnia na dzień
coraz bardziej
mnie
to wszystko
[246]
oburzało,
i wpadłem w pasję,
klnąc tę jaśń,
aż w lęku świat zzieleniał,
krzyknąłem słońcu w ślepia:
„Złaź!
Dokąd się szwendasz, leniu?“
Krzyknąłem słońcu:
„Mądreś ty!
W obłokach płyniesz wdzięcznie.
A tu robota — tkwij i tkwij,
plakaty rysuj, męcz się!“
Krzyknąłem słońcu:
„Czekaj Waść!
Łbie złoty, słuchaj no mnie!
miast znów
bezczynnie
w mroki zajść,
zajdź
na herbatę do mnie!“
Cóżem ja zrobił!
Jakżem mógł!
Zginąłem!
Już na łące,
płomienie rozstawiwszy nóg
wprost na mnie
kroczy słońce.
Ja ani drgnę, że niby chwat,
cofam się pomalutku.
Już oczy słońca weszły w sad,
już całe jest w ogródku.
Przez okna,
drzwi,
szparą przez dach
waliła słońca masa.
[247]
Stanęło.
Sapiąc, że aż strach,
tak przemówiło basem:
„Dziś pierwszy raz ogniową twarz
obracam wstecz
do świtu.
Wołałeś mnie?
Herbatę parz!
Poeto, lej konfitur!“
Od blasku niemal płaczę już,
w głowie od żaru zamęt.
Lecz — ręką na samowar:
„Cóż?
To siadaj, ojcze planet!“
Wrzeszczałem — i za swoje mam.
Do kroćset!
Nie w humorze
siadłem na ławkę na brzeg sam,
i drżę —
nuż będzie gorzej!
Lecz dziwna biła mgiełka mgnień
od słońca.
Zapomniawszy
o względach
dyskurs wiodę z niem,
wciąż śmielszy i ciekawszy.
Że tak i owak,
parę słów
o moich ansach w Roście.
A słońce:
„Nie martw się.
Cóż znów?
Patrz się na rzeczy prościej.
A myślisz,
mnie oświecać świat
[248]
to łatwo?
— Spróbuj no tak!
Trzeba —
więc idziesz rad nierad,
i świecisz we sto potęg!“
Gadaliśmy do zmroku — tfu,
do byłej nocy, myślę.
Bo gdzie tam mrok?
Na „ty“, na „twój“
niebawem z sobą byliśmy.
I oto się już
gwiazdy dnia
po plecach tłuc nie boję.
A słońce również:
„Ty i ja,
nas, towarzyszu, dwoje!
Poeto, pieśni światu
ładź,
hej, orli rozmach bierzmy!
Ja będę swoje słońce lać
i ty — też swoje,
wierszem!“
Mur cieni,
nocy czarnej lej
pod słońc dwururką runął.
Świateł i strof żywiole, dniej!
Świtaj we sto piorunów!
A przyjdzie zmierzch
i zechce noc
zatopić
w zgniłej mazi snów —
wiem ja,
na całą zalśnię noc —
i dzień na niebo włazi znów.
[249]
Tak zawsze świeć,
tak wszędzie świeć,
do dni ostatnich końca,
świeć —
i przepalaj każdy śmieć!
— drogowskaz mój —
i słońca!
[250]PERCY BYSSHE SHELLEY
Anglia w r. 1819
Król — stary, ślepy, zdychający, obłąkany —
Książęta rodów zgniłych odpadki — płynący
Morzem publicznej wzgardy brud z pleśnią zmieszany —
Bez serc, bez ócz, bez uczuć i bez mózgów rządcy,
Hańba, kraju — pijawki przyssane do rany.
Aż — ślepi od krwi — w krater zwalą się kipiący.
Lud na jałowej grudzie, zdarty jak siermięga, —
Armia, którą łupiestwo i terror przemienia
W miecz obosieczny — drży, kto pod ten oręż sięga!
Złoto — krwawe ustawy, handlarki sumienia.
Bezchrystusowe chrystochwalstwo — w piętnach księga —
Senat — ów epokowy statut upodlenia:
Wszystko to-groby, z których nagle wzlecieć może
Fantom wspaniały — burzę zmieniający w zorze!
[251]PERCY BYSSHE SHELLEY
Fragment: do przyjaciela, który opuścił więzienie
Co do mnie, przyjacielu, choć łzy ciche mącą
Słaby mój wzrok, a serce nieprzebrane wzbiera
Od uczuć, że aż radość męką jest piekącą,
Lecz — gdy fałsz przed twym głosem pierzcha jak chimera —
Dzięki ci — niechaj tyran brzęczy
Pękami żelaz — tak, niech jęczy
Z wściekłości, zaś — jak ze snu siła —
Z lochuś wyłonił się, gdzie wbiła
Łańcuchy przemoc a nie mogla spętać duszy,
Która kajdany, ludzkość całą skuwające, prędzej później skruszy.
|