Przejdź do zawartości

Podpalaczka/Tom I-szy/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Pomoc niesiona zbyt późno, nie dała pożądanych skutków; oprócz zabudowań stajennych i remizy, z reszty budynków gruzy tylko pozostały. Sikawki nie przestawały zalewać rozszalałego żywiołu, a zarazem kompania żołnierzy przybyłych z twierdzy Charenton, odebrała od oficera rozkaz ustawienia się w szeregi. Tłum patrzący na zniszczenie fabryk, zwrócił jednocześnie uwagę i na zniknięcie Joanny Fortier. Wszystkie głosy jednocześnie o zbrodnię ją oskarżały. Burza ustała; huczenie grzmotów nie dawało słyszeć się więcej, wicher jedynie dął z gwałtownością, rozpędzając ostatnie chmury. Odblask szarawy na wschodzie oznajmiał, iż świt niezadługo się ukaże. Joanna zgnębiona, wystraszona, pół nieprzytomna prawie uciekała, tuląc ku sobie swe dziecię. Biegła przez wieś oświetloną ponurą łuną pożaru, zachowując jedynę myśl stałą, w chwilowym obłędzie oddalenia się z fabryki jak najśpieszniej. Przez godzinę blisko biegła wprost przed siebie, nie wiedząc sama gdzie idzie, przebywając gościńce, ścieżki i ogrodzenia. Nakoniec wyczerpana z sił, dysząca, czując że nogi utrzymać jej nie są już w stanie, upadła na murawę nad rowem przy drodze. Wtedy rzuciła po za siebie bojaźliwem spojrzeniem i ujrzała na horyzoncie wielkie czerwone światło, rozjaśniające niebo, jakoby odblask północnej zorzy. — Juraś, którego trzymała na kolanach tuląc do swych piersi, poruszył się nagle. — Joanna zadrżała i poczęła okrywać go pocałunkami.
— Skarbie mój drogi, lube ukochanę dziecię — szeptała doń z cicha.
Chłopiec otworzył oczęta.
— Mamo, mnie zimno — rzekł — sukienka moja całkiem zmoczona.
— Zimno ci? — biedne dziecię. A więc trzeba iść, abyś się rozgrzał. I postawiwszy Jurasia na ziemi podniosła się sama.
Gościniec rozwijał się przed nią, jak biała wstęga mknąc gdzieś daleko w wieś ciemną.
— Gdzie iść? — pytała siebie z rozpaczą — Co robić? — Co się zemną stanie? — Uciekłam. — Dlaczego? — Czyż rzeczywiście poważonoby się mnie oskarżyć? — Czyżby mi nie uwierzono?
Dreszcz zimny wstrząsnął jej ciałem. Przypomniała sobie słowa Jakóba: „Przygotowałem tak wszystko, ażeby cale oskarżenie padło na ciebie.“
— Tak! — wyszepnęła — miał słuszność, oni mnie oskarżą! — Znajdą wypróżnione butelki po petroleum. Przypomną sobie wyrazy nierozważnie przezemnie wyrzeczone, jakiemi groziłam panu Labroue. Wyrazy te potępią mnie. Jestem zgubioną! Uciekać dalej potrzeba!..
I pochwyciwszy za rękę Jurasia, szybko udała się w drogę.
— Mamo! — mój konik, mój konik — wołało dziecię oglądając się za pozostawioną na trawie zabawką.
Joanna wróciwszy się po takową, oddała ją chłopczynie, poczem wraz z nim spiesznie udała się w drogę.
— Dokąd idziemy, mamo? — pytało dziecię.
— Nie wiem mój luby — odrzekła smutno młoda kobieta.
— Jakto, nie wiesz mamo?
— Nie wiem... Idziemy na łaskę Bożą.
— A więc to Bóg dobry nas prowadzi?
— Tak.
— To idźmy.
Szli. Biedna matka powtarzała: „Boże! co się z nami stanie?“ a łzy z jej oczu płynęły. Słońce ukazywać się zaczęło na horyzoncie, jasne, radosne, jak gdyby pragnęło pocieszyć ziemię po nocy ciemnej, burzliwej; gościniec jednak był pustym zupełnie. Joanna utkwiła wzrok załzawiony wdal, patrząc na nieskończenie ciągnącą się drogę, z której deszcz obmiótł kurzawę. Nagle zatrzymała się w miejscu. Dwie ludzkie sylwetki ukazały się na ścieżce wychodzącej z lasu, dotykającej do gościńca. Byli to dwaj konni żandarmi. Bod blaskiem słonecznym iskrzyły ich kaski i srebrne galony uniformu. Prowadzili oni przed sobą kobietę okrytą łachmanami, ze skrępowanemi rękoma. Była to uwięziona, którą wiedli pod konwojem, aż do miejsca przeznaczenia. Zdawało się Joannie, że widzi samą siebie, siebie... niewinną, uczciwą kobietę, prowadzoną jak ta złodziejka, jak podpalaczka, z kajdanami na rękach wśród przedstawicieli prawa. Dreszcz zimny przeniknął ją aż do szpiku kości. Pochwyciwszy na ręce Jurasia, wbiegła w pobliskie zarośla. Ukrywszy się tam, patrzyła z trwogą przez gałęzie i liście zroszone kroplami deszczu. Wtem posłyszała monotonne stąpania koni i dojrzała jadących. Nowy dreszcz przebiegł jej ciało: ukryła się jeszcze, głębiej w gęstwinę. Juraś niepojmując co to wszystko znaczy, chciał coś przemówić, lecz zamilkł na gest matki pełen przestrachu.
Żandarmi, jadąc gościńcem, zniknęli wkrótce w oddaleniu wraz z uwięzioną, jaką prowadzili. Joanna jeszcze czekała. Najboleśniejsze myśli zawładnęły jej umysłem. Rozpacz ją ogarnęła.
— A jednak nie jestem winną! — zawołała. — Ten człowiek, ten nędznik spełnił te wszystkie zbrodnie, a ja, ja... muszę się ukrywać, jestem oskarżoną. Ja, ja, uczciwa, niewinna! — Tu przerwała nagle.
— Niewinna zamiarów, tak! — ni czynów — wołała drżąc cała. — Należało mi jednak pojąć znaczenie tego nikczemnego listu i zawiadomić policyę. Byłam strażniczką fabryki, a zatem pomimo wszystko, zginąć powinnam na stanowisku, a nie uciekać! Jeżeli byłam obecną równie jak i ten nędznik Jakób przy zdawaniu rachunków przez kasyera, czemuż nie przypomniałam sobie, że summa blisko dwustu tysięcy franków zamkniętą w kassie została? Czemuż nie porozdzierałam paznogciami twarzy tego złodzieja, mordercy, czemuż wreszcie nie uczepiła się jego ubrania wołając: oto zbrodniarz! Byłby mnie zabił, lecz czyż nie lepiej stokroć umrzeć, jak stanąć przed sądem wobec tak potwornego oskarżenia!
Powyższe słowa Joanny przerwało odezwanie się Jurasia.
— Mamo! — zawołał, przerywając słowa Joanny — mamo jam głodny.
Głos ten dziecięcia uderzył jak gromem w jej serce. Syn jej głód cierpiał, czem go pożywić? Przetrząsała kieszenie swej sukni, spodziewając się tam znaleść portmonetkę z dwudziestoma frankami. Niestety, próżna nadzieja! zostawiła ją na stole, w swojem mieszkaniu. W kieszeni znalazła jedyne sześć sous...
— Wszystko się na mnie sprzysięgło! — zawołała, załamując ręce z rozpaczą.
— Mamo jam głodny, jam bardzo głodny — powtórzył Juraś.
— Trzeba iść jeszcze, drogie me dziecię — odpowiedziała z tłumionem łkaniem. Skoro tylko dojdziemy do wioski kupię ci chleba i kawałek czekolady.
— Jam zmęczony, ja iść nie mogę — wyrzekł chłopczyna.
— To cię zaniosę mój skarbie — biedna matka odpowiedziała i wziąwszy na ręce chłopca szła dalej. Idąc tak przez godzinę wyczerpała resztę sił swoich. Po za lasem ukazała się równina, a na niej wieś i domy. Joanna z wysileniem przyśpieszyła kroku. Minąwszy pierwsze zabudowania, postawiła na ziemi Jurasia, czując, iż opuszczają ją siły.
— Spróbuj iść me dziecię — wyrzekła.
Chłopczyna postąpił kilka kroków, lecz zachwiał się, iść nie mógł dalej, nogi odmówiły mu posłuszeństwa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.