Przejdź do zawartości

Dwie matki/Część pierwsza/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIII.
Blaireau zaczyna pracować.

Panna, Solange odwiedzała nader często Gabryelę. Blaireau nakazał jej surowo:
— Nie może nam się wymknąć ta dziewczyna. Trzeba jej strzedz jak oka w głowie, zanim nadejdzie chwila działania.
I Solange czuwała nad ofiarą.
Oszukana wyglądem na pozór najuczciwszym, wspólniczki Blaireau’a, rozczulona dowodami życzliwości, których Solange nie szczędziła jej przy każdej sposobności, Gabryela ani przypuszczała, zawsze dobroduszna i łatwo wierna, żeby Solange miała w tem jakiś cel ukryty. Wierzyła święcie, że działa w imieniu owej damy bogatej i dobroczynnej, która lituje się w szczególności, i dopomaga takim jak ona, nieszczęśliwym i opuszczonym istotom. Przez wdzięczność Gabryela stawała się z każdym dniem mniej trwożliwą, ufając coraz więcej przewrotnej kobiecie, i robiąc się coraz skłonniejszą do słodkich zwierzeń.
Blaireau również rozwinął w tym czasie czynność gorączkową.
Sprawa w zupełnie nowym rodzaju, którą podjął się przeprowadzić, nie tylko wymagała najwyższego starania, ale uznał ją w dodatku godną jego geniuszu.
Po dziesięciu dniach, wyczerpawszy prawdopodobnie do dna oszczędności swojego „Polnego kwiatuszka“ (jak się wyrażał Blaireau) Gargasse powrócił do przyjaciela.
— Oho! jesteś znowu? — bąknął Blaireau. — W sam czas się zjawiasz. Czekałem na ciebie.
— Rozumiem — Gargasse potrząsł głową. — Potrzebujesz mnie, nieprawdaż?
— Nie inaczej.
— Jakąż masz dla mnie robotę?
— Oh! prawie nic...
— Wiem doskonale, co to znaczy.
— Powtarzam, że to drobnostka.
— Mówisz tak zawsze kochasiu, aby jak najmniej zapłacić za robotę. Koniec końców, gadajże raz stary, o co idzie?
— Dla ciebie Gargasse, o zarobienie kilku luidorów.
— A ty, ile na tem zyskasz? — spytał Gargasse z twarzą nagle rozpromienioną.
— Ja?... nic na tem nie zarobię.
— Ho! ho! wiem już czego się mam trzymać. Zupełnie jakbym usłyszał:
— „Kochany Gargasse! ten interes przyniesie mi pełną beczkę złota!“
Blaireau za całą odpowiedź wzruszył miłosiernie ramionami.
— Mniejsza o to... — wtrącił Gargasse.
— Jestem gotów jak zawsze, na twoje usługi kochasiu, z całą przyjemnością.
Uśmiech, którym starał się dowieść swego zadowolnienia, wykrzywił grube i obwisłe wargi Blaireau’a.
— Słuchajże Gargasse — przemówił. — Na ulicy Eichepanse, pod numerem trzecim, mieszka pewien młody człowiek, który nazywa się (lub każę się tak nazywać) Sosten de Perny. Potrzebuję dowiedzieć się o nim czegoś więcej.
— Znasz tego młodzieńca?
— Głupcze! gdybym go znał, nie dowiadywałbym się, kto zacz jest, i czem się zajmuje?
— To prawda. — Kiedy pragniesz być o tem powiadomionym?
— Natychmiast. Jeszcze dzisiejszego wieczora, a najdalej jutro.
— Dajesz mi za to?...
— Pytasz się zawsze o zapłatę, zanim się zabierzesz do roboty.
— Ba! — Gargasse odrzucił niecierpliwie — bo nie mam jak ty kabzy nabitej po same brzegi i chleba upieczonego z góry, na cały rok. Nie jadłem wczoraj objadu, a dziś przyszedłem do ciebie z próżnym żołądkiem, pożyczyć ze trzydzieści susów na śniadanie.
— Oh! mój biedaku! czyż to możliwe? Ależ to okropność, co się z tobą dzieje!
— No, no! — mruknął Gargasse opryskliwie — bądź hojniejszym, a nie rozczulaj się tak bardzo nademną...
— Słowo honoru! słysząc ciebie, ktoś mógłby pomyśleć, że posiadam miljony.
— Dobrze, dobrze; mnie oczów nie zamydlisz kochasiu. Wiem, co wiem... Jeżeli zaś jestem ci oddany z ciałem i duszą, gotów służyć wiernie, na każde zawołanie...
— Więc dziś zaraz postarasz się o szczegóły, dotyczące wskazanego ci przezemnie pana de Perny, co?
— Nie inaczej.
— Jeżeli będę zadowolony ze sposobu, w jaki spełnisz moje polecenie, to...
— Czemuż nie powiesz od razu stary. — „Ponieważ zadowolnisz mnie najzupełniej“, słuchaj! — Czy ty mnie znasz od dziś dopiero?
— Powierzę ci później, jeszcze o wiele ważniejszą robotę — dokończył Blaireau.
— Tak, to lubię. Dowiedziesz mi tem kochasiu, że posiadam dotąd twoje zaufanie.
— Potem obrachujemy się dokładnie. Być może, iż kapnie z tego dla ciebie Gargasse, z kilka pięknych, tak miło dźwięczących... luidorków.
— Wszystko to pięknie i ładnie, ale tymczasem ile dostanę?
Wyciągnął dłoń.
Blaireau włożył w nią pięć franków.
— Tylko tyle! — Gargasse skrzywił się pociesznie.
— Naturalnie i powinienbyś mi jeszcze podziękować za moją przezorność. Nie będą cię kusiły po drodze, wszystkie szynki i kawiarnie.
Gargasse odpowiedział na to gniewnem mruknieniem. Zasadził kapelusz na bakier, wywinął w powietrzu grubym kijem sękatym, którego używał zamiast laski i wyszedł rzuciwszy Blaireau’owi te słowa na pożegnanie:
— Dziś wieczór, lub jutro rano!
Wrócił jednak Gargasse dopiero nazajutrz po obiedzie.
— I cóż? — spytał żywo Blaireau.
— Oto czego się dowiedziałem: Twój ptaszek nazywa się istotnie Sosten de Perny i ma mieszkanko przy ulicy Bichepanse, ale tam pojawia się nader rzadko.
— Ejże! — Blaireau nadstawił uszy, mocno zaintrygowany.
— Młodzieniec naśladuje magnatów z czasów Ludwika XV, trzymając sobie „Domeczek“ (jak się wtedy wyrażano). Na ulicy Bichepanse, wyznacza on schadzki kiedy-niekiedy kilku przyjaciołom, lubiącym na równi z nim, swobodną hulatykę, z ładnemi damulkami. Od pięciu miesięcy zresztą, prawie się tam nie pokazuje. Czasem tylko każę adresować do siebie niektóre listy. Przychodzi po nie sam, ale najczęściej przysyła je odebrać od odźwiernego, swojego lokaja.
— No! ten młody człowiek, ma przecież wszelkie prawo trzymać apartament. li tylko w celu, aby mógł w nim przyjmować swobodnie przyjaciół, i.... przyjaciółki — bąknął Blaireau od niechcenia. — Cóż dalej?
— Ponieważ zastałem tam kilka listów do niego adresowanych, pomyślałem, że aby dowiedzieć się o ptaszku czegoś stanowczego, wypada mi zaczekać na owego sługusa.
— Przyszedł tenże zabrać listy, i tyś udał się za nim.
— Ma się rozumieć.
— A wtedy?...
— Dowiedziałem się, gdzie ów ptaszek mieszka na prawdę.
— Naprzykład?...
— Przy ulicy Babilońskiej, w wspaniałym pałacu.
— Który należy do niego? — wykrzyknął Blaireau.
— Nie, jest on własnością szwagra pana de Perny, margrabiego i miljonera, co jeszcze więcej znaczy. Sosten de Perny o ile sądzę, posiada całe zaufanie swego szwagra.
— Nie mówisz mi jak się nazywa ów margrabia?
— De Coulange.
— Nie powinienem zapomnieć tego nazwiska — pomyślał Blaireau. Gargasse mówił dalej:
— Według wiadomości pozbieranych starannie w okolicy najbliższej pałacu de Coulange, a mniemam, że są dokładne i prawdziwe... margrabia poślubił z miłości siostrę pana de Perny. Ta, za cały posag posiadała jedynie młodość i piękność olśniewającą. Po ślubie matka i brat margrabiny, zamieszkali również w pałacu, na drugiem piętrze. Pan de Perny był wkrótce poczytywany przez całą służbę, za alter ego, swego szwagra. On to zajmuje się wszelkiemi interesami margrabiego. Sprzedaje i kupuje, płaci i odbiera pieniądze do rąk własnych... W chwili obecnej, ciężko chory; jak utrzymują, margrabia opuścił Paryż... aby doń nie wrócić żywym prawdopodobnie. Wyjechał na południe, dla poratowania zdrowia i odzyskania sił. Nikt mi nie umiał powiedzieć, dokąd się udał. Ów sługus nie mówił mi również wiele o samej margrabinie. Żyje ona w zupełnem odosobnieniu od reszty świata; i służba zaledwie ją widuje kiedy niekiedy. Gdyby wierzyć słowom, które wymknęły się mimowolnie służącemu, margrabina znajduje się w stanie błogosławionym.
Blaireau nie mógł się wstrzymać od szyderskiego uśmiechu.
— Pan de Perny — kończył Gargasse sprawozdanie — jest obecnie więcej niż kiedykolwiek panem wszechwładnym w pałacu. Służba zna tylko jego, i słucha rozkazów, wydawanych przez niego i przez panią de Perny. Jeżeli, jak mnie zapewniano, są oboje ubogimi, można twierdzić śmiało, że wygrali wielki los na loterji życia, w chwili, kiedy panna de Perny, poślubiała margrabiego de Coulange. Rzeczywiście pan de Perny gospodaruje dowolnie, w olbrzymim majątku szwagra. On i matka, trzymają wszystko w rękach... Oto, czegom się dowiedział. Jeżeli sądzisz, że tego nie dosyć jeszcze, jestem gotów i dalej na twoje usługi.
— To mi wystarcza — odrzekł Blaireau.
— Tak — pomyślał w duchu — wiem, o czem wiedzieć chciałem. Widzę jasno, dokąd mam dążyć. Oceniam należycie tajemnicę rodzinną, która mi kiedyś przyniesie... okrągły miljonik! Kochany Gargasse — dodał głośno — ściskając mu rękę — jestem z siebie zupełnie zadowolony.
Gargasse natomiast zdawał się czekać na coś więcej. Zrozumiał jego minę Blaireau, i wsunął mu w dłoń luidora.
— Czy to na zadatek? — spytał Gargasse rozczarowany, tak drobnym datkiem.
— Nie, to na wydatki, kochany Gargasse, które będziesz zmuszony ponieść.
— Doskonale... powierzasz mi więc nową robotę?...
— Którą rozpoczniesz od jutra...
— Do czego każesz mi się wziąć?
— Wynajdziesz mi po za rogatkami... nieopodal jednak od Paryża, domek do najęcia.
— Oh! to drobnostka.
— Wysłuchaj wpierw, jakim ma być ów dom: Rzecz naturalna, że nie potrzebuję żadnego pałacu; skromniuteńkie mieszkanko... dwa pokoje sypjalne, salka i kuchnia, wystarczą mi zupełnie. Domek musi być umeblowany; to warunek niezbędny. Wymagam również, żeby stał na uboczu, w takiej odległości od innych domów, aby nie zwracał uwagi, ludzi ciekawych, którzy lubią namiętnie wtrącać się do cudzych interesów, nie obchodzących ich nic a nic. Daję ci termin trzech dniowy na wyszukanie czegoś podobnego. Dziś mamy środę. Oczekuję cię zatem w sobotę.
— Czy wolisz tę okolicę, niż inną?
— Nie, to mi jest zupełnie obojętne.
— W takim razie, udam się w kierunku wiatru. Pójdę w tę stronę, w którą on powieje.
Rozeszli się dwaj przyjaciele.
— Blaireau sprytny hultaj! — myślał Gargasse. Szkoda tylko, że taki skąpy; chce zawsze zagarnąć wszystko do własnej kieszeni.
Ze swojej strony — mruczał Blaireau po odejściu Gargasse’a.
— Pijak z niego co prawda, niepoprawny, ale wierny jak pies, i umie trzymać język za zębami. Muszę pchnąć go naprzód używając do spraw trudniejszych i bardziej na serjo.
W sobotę o pierwszej z południa. zjawił się Gargasse.
— Oho! jak widzę nie traciłeś czasu — Blaireau zauważył.
— Dopiero dziś rano znalazłem domek, który, o ile sądzę, powinien zadowolić cię pod każdym względem.
— Jeżeli tylko odpowie położonym przezemnie warunkom? — bąknął Blaireau.
— Otoczony ogrodem; nie wielki... mur wysoki, jak pragnąłeś, obrośnięty dzikiem winem... Są drzewa wysokopienne, o konarach rozłożystych. Za jaki miesiąc, gdy się liście na nich rozwiną, będzie to istnem gniazdkiem, pełnem zieloności. Domek składa się z parteru i piąterka... nie wspominam o strychu i piwnicy... Na dole pokój bawialny, obok salka.... Po drugiej stronie korytarza kuchnia. Na piąterku dwa schludne pokoiki sypialne, przedzielone gabinetem do ubierania. Wszystko malutkie, czyściutkie i umeblowane wcale przyzwoicie.
— Doskonale — wtrącił Blaireau.
— Kiedyż można się tam sprowadzić?
— Gdy się złoży z góry pieniądze.
— Dobrze!
— Dom stoi pustką od miesiąca. Właściciele tegoż, jacyś artyści, wyjechali do Ameryki, zaangażowani na dwa lata.
— Któż jest upoważniony do wynajęcia tegoż?
— Pewien jegomość utrzymujący rodzaj biura, kupna i sprzedaży.
— Gdzież się znajduje ów domek?
— W Asnières, przy ulicy Argenteuil.
— Trochę za blisko od Paryża, ale mniejsza o to.
— Muszę cię z góry uprzedzić, że nie wynajmę domu inaczej jak na pół roku, do końca października.
— Tyle czasu właśnie potrzeba... Czy wiesz ile żądają za sześć miesięcy?
— Tysiąc pięćset franków.
— Ho! ho!... strasznie słono!... Blaireau skrzywił się niemiłosiernie, co zawsze oznaczało u niego niezadowolenie i wielkie rozczarowanie.
— Za tysiąc ośmset, możnaby mieć dom na cały rok.
— Ślicznie dziękuję!... Ja i tak nie potrzebuję budy, jak najdłużej na cztery miesiące... — mruknął Blaireau opryskliwie.
Powstał nagle:
— Ha! cóż robić — machnął ręką.
— Zapłacę, jeżeli taniej mieć nie można.
Zrzucił szybko szlafrok z siebie.
— Gdy ja się będę ubierał — rzekł do Gargasse’a — pobiegniesz po dorożkę, aby nie stracić ani chwili. Zaczekasz na mnie z powozem na dole. Jadę z tobą do Asnières, nie po to, aby zwiedzić dom wewnątrz... co do tego, spuszczam się zupełnie na ciebie... ale chcę go widzieć z ulicy. Jeżeli odpowiada w zupełności moim wymaganiom, najmę go natychmiast. Nudna to sprawa, kochany Gargasse, którą mi poleciła moja daleka kuzynka. Nic przytem nie zarobię. Ale to ciebie wcale nie obchodzi. Wypłacę ci po drodze sumkę przyrzeczoną.
— Cztery luidory... — wszak pamiętasz!
— Mówiłem trzy lub cztery, nie chcę jednak targować się z serdecznym przyjacielem. Jeżeli domek spodoba mi się, dostaniesz ośmdziesiąt franków.
Gargasse nie posiadając się z radości, wybiegł pędem z gabinetu, aby sprowadzić doróżkę. Ani pomyślał, że Blaireau pozbył go się umyślnie, aby mu nie zawadzał.
Gdy się za Gargassem drzwi zamknęły, Blaireau zasunął je natychmiast. Wtedy dopiero pocisnął tajemną sprężynę w ścianie, otworzył kasę i wyjął z niej sporą paczkę banknotów. Ubrał się następnie w mgnieniu oka.
Gdy Gargasse zajechał przed dom z powozem, zastał już Blaireau’a czekającego nań na ulicy. Pojechali. O trzeciej po południu przybyli do Asnières.
Blaireau spojrzał tylko przelotnie na dom mu wskazany, w uliczce prawie pustej. Znalazł go dostatecznie osłoniętym i stosownym do jego zamysłów. Był z niego zupełnie zadowolony. Kazał się zawieść następnie do biura „kupna i sprzedaży“, odesławszy wprzód Gargasse’a, który nie był mu już potrzebnym do interesu.
W godzinę niespełna wracał Blaireau do Paryża, mając w kieszeni klucze od całego pomieszkania. Zapłacił z góry, za pół roku, tysiąc pięćset franków.
Wynajął dom na nazwisko pewnej wdowy, którą Blaireau nazwał swoją siostrą, Chciała ona spędzić lato w Asnières ze swoją córką jedyną, której brak zdrowia i bezsilność, sprawiały matce wielkie zmartwienie.
Pod imieniem i nazwiskiem Felicji Trélat, przedstawiła się bowiem panna Solange biednej Gabrjeli. Pod przezwiskiem Solange, znaną była ona jedynie Blaireau’owi i kilku zaledwie z swoich „najserdeczniejszych“. W rzeczywistości, nazywała się Joanna Charbonneau.
Blaireau nie tracił nigdy ani chwili czasu drogiego. Udał się jeszcze tego samego wieczoru do panny Solange, której nie widział od pięciu dni.
— Cóż się dzieje na ulicy Clichy? — spytał natychmiast.
— Wszystko idzie po dawnemu; nic się tam nie zmieniło — brzmiała odpowiedź.
— Będziesz zatem mogła wpłynąć na nią i skłonić do naszych zamiarów?
— Sądzę nawet, że uda mi się to, z wszelką łatwością. Mała zaczyna się ze mną oswajać. Potrafiłam wzbudzić w niej zaufanie. Bardzo mnie polubiła i otrzymałam już od niej kilka zwierzeń.
— Jeżeli tak, pójdzie nam jak po maśle.
— A tyś już gotów zupełnie?
— Nie inaczej. Jutro zejdziemy się w Asnières.
— O której porze?
— O dziewiątej rano. Będę czekał na ciebie, lub ty na mnie, przy moście. Pokażę ci dom. Następnie zjemy śniadanie nad wodą. Oddam ci wszystkie klucze. Rozejdziemy się najpóźniej o godzinie pierwszej, poczem wrócisz do Paryża kończyć dzieło, tak świetnie rozpoczęte... Gdy weźmiesz się do tego jak należy, słowem: jeżeli złożysz dowód jak zwykle, twojego sprytu i zręczności; w poniedziałek ty i dziewczyna, zamieszkacie w Asnières na pewno, przy ulicy Argenteuil.
— Dobrze — odrzekła Solange. — Tyś gotów, a i ja również.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.